Piłka nożna. Wigan - kończąca się opowieść

Niedawno usłyszał o nich - i wzruszył się bajecznie sensacyjnym triumfem - cały zafascynowany futbolem świat, ale teraz maleńcy bohaterowie Wigan znikną światu z oczu. Być może na zawsze. Mecz Arsenal - Wigan we wtorek o 20.40

Wyczynowi kibice przywykli, że na trybunach ekstaza sąsiaduje z rozpaczą, ale tych z Wigan rzeczywistość wyniesie zaraz prawdopodobnie na zupełnie inny poziom świadomości. W sobotę świrowali ze szczęścia, bo piłkarze zdobyli Puchar Anglii, rozbijając zabawkę za miliardy emirackich właścicieli Manchesteru City. A we wtorek, jeśli piłkarze nie odniosą porównywalnie sensacyjnego zwycięstwa nad Arsenalem, zlecą w drugoligową czeluść.

Najpierw o Pucharze Anglii, idealnej scenie dla opowieści niesamowitych.

Najstarsze rozgrywki świata uchodzą też często za najbardziej romantyczne, czego naturalnie nie udowodnimy - kto je obserwuje, zwyczajnie wyczuwa ich wyjątkowość, współtworzoną i przez prestiżowo traktujących je faworytów, i przez pasję drużyn pomniejszych, walecznych jak w boju o złoto mundialu, i przez rozpalonych wizytami sław fanów. Wyróżniający Puchar Anglii konkret można podać właściwie tylko jeden. Otóż jego finały ogląda z bliska tłum, jakiego nie uświadczymy w żadnych innych finałach, włącznie z decydującymi starciami mistrzostw świata czy Ligi Mistrzów. Odkąd w 1923 roku mecz o trofeum przeniesiono na Wembley, na trybuny przychodzi - w zależności od aktualnej pojemności stadionu - 80, 90 lub 100 tys. ludzi.

W sobotę obejrzeli - czy raczej: przeżyli - następny odcinek porywającej opowieści o cudownej ręce przedsiębiorcy Dave'a Whelana, który w połowie lat 90. przejął czwartoligowy klubik i obiecał zaciągnąć go do ligi najwyższej, by dotrzymać słowa już po niespełna dekadzie. O cudownych rękach poszukiwaczy talentów (ściągnięcie sławnych przez pionierskość pomysłu hiszpańskich Trzech Amigos) i Roberto Martineza, który anonimowych graczy powyławianych z obcych kultur (także Honduraninanie, Ekwadorczycy, Kolumbijczycy etc.) nauczył nie tylko zwyciężać, ale i dawać estetyczną satysfakcję kibicom. O bezwarunkowej wierności młodziutkiego trenera, który konsekwentnie odmawiał usług firmom bogatszym. O cudach w zamykających sezony kolejkach, które Wigan wielokrotnie uchroniły przed spadkiem, jak się wydawało, nieuniknionym. O pokręconych losach przywoływanego prezesa Whelana, któremu Wembley i Puchar Anglii dotąd kojarzyły się ze złamaniem nogi w finale z 1960 roku i pożegnaniem z dużym sportem...

Już niedługo będziemy wspominać te fabularne zawijasy z rozrzewnieniem, bowiem czas Wigan dobiega końca. Nie pamiętam, by jakikolwiek klub w sobotę awansował do europejskich pucharów, a we wtorek spadł z ligi, ale piłkarzom Martineza trudno wróżyć inną przyszłość. By ponownie ocaleć, musieliby pobić Arsenal, i to Arsenal walczący o Champions League, i to Arsenal na jego stadionie. A potem pobić jeszcze Aston Villę. I liczyć, że rywale przegrają wszystko, co mają do przegrania. Prawdopodobieństwo powodzenia na granicy błędu statystycznego...

Należy też poważnie zakładać, że maleństwo z Wigan zniknie w niższych ligach na zawsze lub niemal na zawsze. Degradacja z suto zakrapianej telewizyjnymi pieniędzmi Premier League wywołuje dotkliwego finansowego kaca, który spadkowicze z każdym kolejnym kontraktem odczuwają coraz boleśniej. No i po rozstaniu z Martinezem - lojalność lojalnością, ale ambicje ambicjami - niełatwo będzie znaleźć równie zręcznego trenera. Takiego, który odrzutka z Chelsea Franco di Santo umie zarekomendować do reprezentacji Argentyny - w ataku obsadzonej, jak wiadomo, najmocniej w świecie.

Końca dobiega jednak nie tylko czas Wigan, w poważnym futbolu w ogóle ubywa miejsca dla projektów kameralnych. Klubów wznoszonych sposobem i latami, spoza metropolii, bez marketingowej ośmiornicy obłapiającej cały glob lub budżetu w kolorze ropy czy gazu ziemnego. Spójrzmy na tabelę ligi angielskiej - mistrzostwo i wicemistrzostwo wzięło miasto Manchester, pod nim kotłuje się tercet z Londynu, jeszcze niżej umościł się duet z Liverpoolu. W Hiszpanii Barcelona z Madrytem nie tylko panują, ale ostatnio sezon w sezon ustanawiają statystyczne rekordy lub ich dotykają. W Niemczech popis wszech czasów daje kolos z Monachium. We Francji rządy przejął Paryż, którego gwiazdy zdetronizować chce kolejny sztuczny twór, sponsorowane przez Dimitrija Rybołowlewa Monaco. Ledwie zagwarantowało sobie awans do pierwszej ligi, a już "L'Equipe" donosi, że za 60 mln euro przechwyci Radamela Falcao.

Nie dowierzacie? Nawet jeśli kolumbijski napastnik Atletico propozycją wzgardzi, to poradziecki oligarcha i tak zaleje niebawem rynek setkami milionów. A istnienia Wigan pewnie nigdy nie zauważy.

Relacje z najważniejszych zawodów w aplikacji Sport.pl Live na iOS i na Androida

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.