Janusz Wichowski - koszykarz z bohemy

Był wicekrólem strzelców na igrzyskach 1960 roku, wicemistrzem Europy w 1963. Namawiano go na grę w NBA i w Barcelonie. Przyjaźnił się ze Zbigniewem Cybulskim. Janusz Wichowski, jeden z najwybitniejszych polskich koszykarzy, zmarł w wieku 77 lat.

Koledzy z reprezentacji mawiali o nim "Satyr" - od satyryka, bo kawalarzem był równie błyskotliwym, jak koszykarzem. Dlatego zapewne nie obraziłby się, gdyby przeczytał o sobie, że nawet umierając, spłatał figla. Pierwsze doniesienia o jego śmierci usłyszeliśmy 30 stycznia, ale Wichowski zmarł dzień później. - O jego stanie informowałam w Polsce osobę niedosłyszącą, która niedokładnie mnie zrozumiała i błędnie przekazała wiadomość dalej - tłumaczyła żona Iwona Wichowska.

Na boisku zmysłowy, jak Deyna

Koszykarze, którzy w latach 60. należeli do europejskiej czołówki, mieli pecha. Sukcesy piłkarzy i siatkarzy z późniejszej dekady są udokumentowane - gole Deyny, Laty, Domarskiego, dramatyczny mecz siatkarzy z ZSRR widział każdy kibic sportu. Po mistrzostwach Europy we Wrocławiu, gdzie drużyna pokonała m.in. Jugosławię w półfinale, odnosząc największy sukces w historii polskiej koszykówki, zostały ścinki nagrań. Czarno-białych, przypadkowych, schowanych głęboko w archiwach TVP.

Dlatego o tym, jak grał mierzący 196 cm wzrostu Wichowski, dowiadujemy się tylko z opowieści. - Był sprytny w grze jeden na jednego, wymuszał wiele fauli - mówi Witold Zagórski, trener, który prowadził kadrę w latach 60. - Wślizgiwał się pod kosz. Nie był wysokim klasycznym centrem, ale imponował doskonałą techniką - wspomina w rozmowie z Plk.pl Kajetan Hądzelek, wieloletni prezes PZKosz. - U niego nie było zbędnych ruchów. Boiskowa inteligencja pozwalała mu przewidywać ruchy rywali i partnerów - dodaje Mieczysław Kuczyński, kolega z Legii. - Może w obronie nie był idealny, bo był zbyt szczupły, ale grał taką zmysłową koszykówkę - ocenia inny kolega z boiska Włodzimierz Trams.

Trener ZSRR Aleksander Gomelski, którego zespół pokonał Polaków w finale ME 1963 roku, w trakcie turnieju powiedział o Wichowskim, że "taki zawodnik bardzo by nam się przydał". Nie jemu jednemu - Andrzej Pstrokoński, który grał z Wichowskim w reprezentacji i w Legii, wspominał noc po mecz z gwiazdami NBA, które przyjechały do Warszawy w 1964 roku: - Gdzieś koło drugiej przychodzi Tom Heinsohn z Boston Celtics i mówi do mnie i Janusza: "Powinniście grać w NBA".

- Na olimpiadzie w Rzymie rozmawiali ze mną działacze Barcelony. Dziwili się moim odpowiedziom, że na kontrakt nie zezwalają przepisy. A ja nie chciałem wyjeżdżać nielegalnie, zamykać sobie drogi powrotu do kraju, gdzie zostali rodzice - wspominał potem Wichowski, który miał też propozycję gry w Lyon-Villeurbanne, ale do Francji wyjechał dopiero na zakończenie kariery, w 1971 roku. W Marly mieszkał do śmierci.

- Kochałem tę grę - mówił o koszykówce Wichowski. - Mówi się, że koszykarz musi mieć oczy z tyłu głowy. A moje pole widzenia było jakby większe. To chyba rodzaj talentu, żeby dostrzec partnera na boisku. Podobnie jest w innych dyscyplinach, do dziś wspominamy na przykład podania Kazimierza Deyny.

Jajecznica na trudy wieczoru

Urodził się w Chełmie, dorastał w Jeleniej Górze, w koszykówkę zaczynał grać we Wrocławiu, ale najlepsze lata kariery spędził w Warszawie. Do Polonii trafił w 1955 roku, a cztery lata później zdobył jedyne w historii "Czarnych Koszul" mistrzostwo Polski. Potem przeszedł do Legii, gdzie wywalczył kolejne trzy tytuły.

Jako czterokrotny mistrz Polski z warszawskimi drużynami był jednym z najpopularniejszych sportowców stolicy. Ale nie wszyscy go znali. - Pewnego razu badał mnie zwykły, nie sportowy lekarz. Powiedział: "Coś mizernie pan wygląda, trzeba zacząć się ruszać, uprawiać jakiś sport. I podał mi adres Legii" - śmiał się Wichowski, który ważył tylko 86 kg.

Chłopak z prowincji odnalazł się w Warszawie znakomicie. - Przystojny i zawsze świetnie ubrany - wspomina Wichowskiego poza boiskiem Zagórski. - To były lata szarzyzny, a Janusz miał garnitury, koszule, krawaty... My, koszykarze, często graliśmy za granicą, niektórzy nam tego zazdrościli.

Wichowski: - Byłem dumny, że spotykam się ze stołeczną bohemą. Gustaw Holoubek, Józef Prutkowski, Roman Wilhelmi, Zbigniew Cybulski... Bywałem także u Kaliny i Stasia Dygatów - opowiadał koszykarz. Żonę Iwonę, tancerkę z "Mazowsza", poznał przez znajomych. Na drugiej randce spotkali się w Paryżu - ona była tam z zespołem, on z drużyną.

Wichowski uwielbiał wspominać: - Pewnego wieczora przyjechaliśmy do mnie z Wilhelmim i Cybulskim. Troszkę podmęczeni. Było jakieś schłodzone piwko. Na wczesne śniadanie zrobiłem im swoje danie firmowe - jajecznicę na maśle. To dobrze robiło po trudach wieczoru. Posiedzieli trochę. Zrobiło się widno, ludzie już szli do pracy. Zamówiłem im taksówkę, a oni przed wyjściem w kuchni na ścianie napisali mi parę fantazyjnych, serdecznych słów, podpisali się. Niestety, nie dopilnowałem prac w trakcie remontu i robotnicy wszystko zamalowali. Nie mogłem odżałować. Powinienem przecież ten kawał tynku z dedykacją zakonserwować na pamiątkę.

Więcej o:
Copyright © Agora SA