Sport i inne rewiry. Prysznic mistrzów

Wiwaty? Nie było. Meksykańska fala? Nie te czasy, to się działo wiosną 1973 r. Tłumy na trybunach? Też nie. To były skromne zawody lekkoatletyczne na stadionie warszawskiej Legii. Biegłem na 400 metrów.

Może chociaż wynik był dobry? Prawie. Kiedy po biegu spojrzałem przez ramię sędziemu, zobaczyłem w protokole zawodów liczbę 56, ledwie marnych kilka sekund gorzej od ówczesnego rekordu świata (kobiet co prawda). Po chwili się okazało, że rezultat to 63 sekundy. 56 to był rok urodzenia, niestety.

A takie miałem ambicje... Kibicowanie czy gra w piłkę na szkolnym boisku już mi nie wystarczały. Po olimpiadzie w Monachium w 1972 r. postanowiłem, że zostanę poważnym sportowcem. Miałem 16 lat, późno na zaczynanie sportu wyczynowego, ale mierz siły na zamiary czy - bardziej w duchu nieco późniejszego hasła epoki - Polak potrafi. Wybrałem sekcję lekkoatletyczną Legii, biegi średniodystansowe. Namówił mnie kolega z liceum, który już tam trenował. Brak uzdolnień, co mgliście podejrzewałem, zastąpię, myślałem sobie, wytrwałym treningiem. A wtedy - witaj olimpiado.

Wróć! Taki naiwny nie byłem. Chodziło raczej o to, że kolega trochę się przechwalał swoim profesjonalnym sportowym życiem (przepraszam go, ale tak to zapamiętałem). Nie chciałem być gorszy. No i się zaczęło. Bieganie w Łazienkach i wzdłuż Wisły, w deszcz, śnieg, mróz, jak wypadło; sucha zaprawa w różnych salach, na terenie Legii i nie tylko. Kondycja rosła - ale sukcesów nie było. Wziąłem udział w biegu na 3 km w ramach przełajowych mistrzostw Warszawy, w kategorii 16-18 lat. Grupa ruszyła z kopyta natychmiast po starcie, nie to, co na treningach. Z samego wrażenia od razu zostałem w tyle. Ale potem się zawziąłem, zacząłem wyprzedzać kolejnych zawodników i w końcu byłem bodaj 26. na 50 startujących. No i kolega, co lubił się chwalić, przybiegł za mną.

Były też inne atrakcje. Stykałem się bezpośrednio ze sławami sportu. Z mistrzem olimpijskim w boksie Janem Szczepańskim spotkaliśmy się pod prysznicami. I taką odbyliśmy rozmowę. Mistrz: "Znowu, k , woda zimna". Ja, kiwając głową: "Zimna, k " (na co dzień oczywiście, jako młodzieniec, który odebrał staranne wychowanie, takich słów nie używałem). Przypominało to dowcip o wodzu rewolucji Włodzimierzu Iljiczu. Mieszkaniec Poronina spotyka wędkarza: "Biorą ryby?". "Nie biorą". "Aha, nie biorą". Po latach wydaje wspomnienia "Moje rozmowy z Leninem".

I tak to trwało do lata 1973 r. Wiedziałem już, że mistrzem nie zostanę. Po wakacjach do treningów nie wróciłem. Olimpiady w Montrealu w 1976 jako sportowiec nie doczekałem. Tam na "moich" dystansach wygrali Kubańczyk Juantorena (400 i 800 m) i Nowozelandczyk Walker (1500), srebro zdobył Bronisław Malinowski (3000 m z przeszkodami). Spisali się znakomicie. Sportowy świat poradził sobie beze mnie.

Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.