Maciej Sawicki nowym sekretarzem generalnym. "Studencik" chce zmienić PZPN

- Jeden telefon od pana Bońka odmienił moje życie. Skoro jemu się chce, to jak mógłby odmówić chłopak, który dopiero zaczyna? - mówi Sport.pl nowy sekretarz generalny związku.

Robert Błoński: W czwartek rozpoczyna pan pracę w Polskim Związku Piłki Nożnej. Miał pan już myśl, "po co mi to było"?

Maciej Sawicki: Nie. W życiu nie warto żałować podjętych decyzji. Myślę pozytywnie, choć zdaję sobie sprawę, w co wdepnąłem. Wiem, że moje stanowisko budzi wiele kontrowersji, ale zamierzam skoncentrować się na pracy, którą mam do wykonania.

Skąd wziął się pan w PZPN?

- Parę dni przed wyborami zadzwonił pan Boniek. Odebrałem telefon z numeru, którego nie znałem, i... byłem zszokowany. Później się spotkaliśmy i umówiliśmy, że jeśli wygra, to zadzwoni. Słowa dotrzymał. W sobotę rano, zaraz po wyborach, telefon zadzwonił, a ja byłem na służbowym wyjeździe w Chinach. Skróciłem pobyt w Azji i wróciłem do Polski. Nie wiem, jak pan Boniek mnie znalazł. Może zatrudnił firmę headhunterską? Dla mnie najważniejsze jest to, że w panu Bońku zobaczyłem entuzjazm i mnóstwo chęci do zmian. To człowiek z autorytetem. Prawdziwy lider, za którym warto iść.

Nie jesteście na ty?

- Nie. Raz mówię "panie prezesie", raz "panie Zbigniewie". Pan Boniek jest starszy ode mnie, a to wymaga szacunku.

Gdyby 1 października ktoś panu powiedział, że będzie sekretarzem generalnym PZPN, to...

- W życiu bym nie uwierzył. Nie wchodziło to w rachubę.

To spytam jeszcze raz: skąd się pan wziął w PZPN?

- Kiedyś kopałem piłkę, ale nie byłem wybitny. Grałem w Ursusie, Legii, Stomilu i Koronie oraz młodzieżowych reprezentacjach Polski. Trwało to szesnaście lat, w tym sześć zawodowo, później na dziewięć lat odszedłem do biznesu, ale wciąż kopałem piłkę jako amator. Byłem obiecującym piłkarzem, miałem niezły start, w debiucie w Legii strzeliłem gola Pogoni. Później nie mogłem przebić się do pierwszej drużyny. Z czasem narastało we mnie zniechęcenie. Brakowało mi szybkości i dynamiki, nie miałem szans wskoczyć na "international level", więc postanowiłem znaleźć inny pomysł na życie, żeby ono wyglądało lepiej. Nie żałuję, że w wieku 24 lat skończyłem z piłką, bo to pozwoliło mi zacząć nowy etap w moim życiu zawodowym.

Piłkarze najczęściej wybierają AWF.

- Dwóch moich bliskich kolegów z Legii Marcin Rosłoń i Rafał Dębiński to dobrzy dziennikarze. Ja miałem na siebie inny pomysł, moją pasją była ekonomia. Maturę zdałem, grając w piłkę, chodziłem do zwykłego liceum. Lekcje zacząłem opuszczać dopiero w ostatniej klasie. Maturę zdałem w kuratorium, bo w maju 1998 roku byłem powołany do młodzieżówki trenera Edwarda Klejndinsta na mecze z Niemcami. We Wronkach wygraliśmy 2:1, rewanż przegraliśmy 0:2. Po maturze poszedłem na zaoczne studia w Warszawie. Kierunek: zarządzanie i marketing. Wykłady miałem w soboty i niedziele, po trzech latach zrobiłem licencjat, po kolejnych dwóch zostałem magistrem. Studia były płatne, kasę zarobioną w futbolu przeznaczyłem na naukę, ale pomagali mi rodzice. Mieszkałem z nimi.

Trudno było godzić piłkę z nauką?

- Tak, nauka była dla mnie odskocznią od codziennego reżimu piłkarza, presji, meczów i treningów. Futbol był pasją, szkołę stawiałem na drugim miejscu, choć jej nie zaniedbywałem. Najtrudniej było po meczach i na zgrupowaniach. Czasem zmęczenie nie pozwalało się uczyć. Piłka ukształtowała charakter i pomogła w biznesie. Nauczyła pozytywnej agresji, dyscypliny, organizacji, dążenia do zwycięstwa. Grzeczny nigdy nie byłem, wiedziałem, po co się jest na boisku, a po co w szkole.

O czym napisał pan pracę magisterską?

- O strukturze Banku Światowego i wpływie, jaki miał na transformację w Polsce. Pisałem m.in. o jego roli w wygaszaniu miejsc pracy w górnictwie. Wtedy to brzmiało abstrakcyjnie, ale dziś młodzi piłkarze są coraz bardziej świadomi, inteligentni i wykształceni. Miałem inne zainteresowania, ale nikomu to nie przeszkadzało. Czasem mówili do mnie "studencik", było trochę śmiechu i tyle. Pracę magisterską obroniłem w Warszawie. Miałem poczucie niezależności od życia piłkarskiego.

To wtedy zdecydował się pan, że kończy z piłką?

- Nie zdecydowałem z dnia na dzień. Byłem wypożyczany z Legii do Stomilu i Korony, próbowałem odnaleźć się jako piłkarz. Ale zobaczyłem, że przygoda jest na krzywej opadającej, i uznałem, że trzeba robić coś innego. Piłka wciąż była moją wielką miłością, ale zdałem sobie sprawę, że się w niej nie odnajdę. W wieku 24 lat dorosłem do decyzji, że trzeba wszystko zacząć od nowa. Mogłem grać w II lidze, ale to nie dawałoby mi satysfakcji, nie znoszę przeciętniactwa. Po pół roku gry w Kielcach wróciłem do Warszawy i poszedłem do pierwszej pracy: w agencji nieruchomości.

Co było najpierw: decyzja o skończeniu gry w piłkę czy propozycja pracy w nowym zawodzie?

- Najpierw skończyłem z futbolem, a potem zacząłem wysyłać aplikacje. Byłem na wielu rozmowach, aż zatrudniła mnie firma handlująca nieruchomościami. Zaczynałem od zera. Cały czas miałem świadomość, że muszę się uczyć. Dlatego zapisałem się na najlepsze w tamtym czasie studia MBA w Polsce - wspólny program Uniwersytetu Warszawskiego i University of Illinois pod kierownictwem prof. Krzysztofa Obłoja. Zdałem testy ekonomiczne i językowe, a podczas rozmowy kwalifikacyjnej dodatkowe punkty dostałem za to, że byłem profesjonalnym piłkarzem. To był intensywny okres pracy intelektualnej. Studia kosztowały 15 tysięcy dolarów, pochłonęły oszczędności z piłki. Zjazdy odbywały się co dwa tygodnie. Na tych studiach poznałem jednego z trzech właścicieli firmy Dajar, który zaproponował mi później pracę. Studia trwały półtora roku. Ukształtowały mnie jako menedżera, dały wiedzę teoretyczną i praktyczną. Analizowaliśmy realne problemy firm i szukaliśmy najlepszych rozwiązań. Nawiązałem sporo kontaktów.

Mało kto zna firmę Dajar.

- To nie jest tak duża branża jak naftowa czy kosmetyczna, gdzie firmy są gigantami. Dajar to lider w branży AGD nieelektryczne, czyli wszystko, czego potrzebujemy w domu: sztućce, garnki, talerze, patelnie itd. Ma największe udziały w rynku i przychód prawie 400 mln zł, zatrudnia około tysiąca pracowników. Kiedy tam przyszedłem, od razu zostałem rzucony na głęboką wodę i dostałem pod opiekę najważniejszego klienta firmy, sieć Tesco. Nie znałem specyfiki tej pracy ani branży, a musiałem prowadzić rozmowy handlowe, nadzorować wszystko od sprzedaży produktu do zapłacenia faktur. Radziłem sobie na tyle dobrze, że po roku awansowałem na szefa zespołu odpowiedzialnego za kluczowych klientów firmy.

Żeby na chwilę odejść od biznesu - występuje u pana "drobny element chrapania"?

- Chrapania? Nie rozumiem.

Były sekretarz generalny PZPN Zdzisław Kręcina został wyproszony z samolotu bo, jak opowiadał: "Wypiłem parę drinków i do tego doszło zmęczenie pomeczowe. Wsiadłem do samolotu, nikt mi tego nie zabronił. A ja natychmiast zasypiam, no i widocznie jakiś drobny element chrapania spowodował, że komuś to przeszkadzało".

- Teraz rozumiem. Mnie to nie grozi.

Zdaje pan sobie sprawę, na co się porwał?

- Przez te ponad dwadzieścia lat od czasów transformacji w Polsce nastąpiło wiele zmian w naszym kraju, z których my, Polacy, powinniśmy być dumni. Zdaję sobie jednak sprawę, że jedną z ostatnich instytucji, którą postrzegano jako bastion starego układu, był PZPN. Osoba pana Bońka daje ludziom wiele optymizmu i nadzieję na historyczną zmianę.

Wróćmy do pana drogi biznesowej.

- W firmie Dajar zdobywałem kolejne menedżerskie doświadczenia i w 2007 roku zapisałem się na Harvard. Złożyłem bardzo rozbudowaną aplikację z referencjami. Studia trwały osiem miesięcy, dwa razy na prawie miesiąc pojechałem do Stanów. Oprócz tego prowadziliśmy liczne telekonferencje i zadania do wykonania przez internet. Na roku byłem jedynym studentem z Polski. Krótko po ukończeniu studiów zostałem dyrektorem sprzedaży, a także dyrektorem zarządzającym spółki córki na Węgrzech. W styczniu tego roku awansowałem na stanowisko dyrektora sprzedaży i zakupów.

Miał pan kontakt z futbolem?

- Kibicowałem kadrze, polskim drużynom w europejskich pucharach i, jak każdy warszawiak, Legii. Mecze oglądałem głównie w telewizji, bo weekendy poświęcałem rodzinie.

Co będzie pan robił w PZPN?

- Mam tak poukładać biuro, żeby działało efektywnie. Będę od rozwiązywania problemów. Zamierzam pracować z ludźmi i dla ludzi. Każdy element układanki, jaką jest firma, musi działać jak należy.

Łatwo było panu odejść z firmy?

- Nigdy nie przestałem kochać futbolu, właściciele o tym wiedzą, dlatego pozwolili odejść tak szybko, jak to możliwe, za co jestem im bardzo wdzięczny. Szansa, którą dostałem, jest niepowtarzalna.

Gdyby cztery lata temu z taką samą propozycją zadzwonił Grzegorz Lato, to...

- Nie no, bądźmy poważni. Pan Boniek to ikona, inny typ lidera niż pan Lato. Biznesmen z autorytetem, klasą i doświadczeniem.

Boi się pan czegoś w nowej pracy?

- Strach jest ostatnią rzeczą, która by mi pomogła. Zmiana jest ogromna, ale wierzę w siebie i w to, co robię.

W czwartek przyjdzie pan do nowej pracy i...

- Porozmawiam z ludźmi. Moja praca polega na współpracy. Zobaczę, jak wygląda organizacja pracy, jak osoby pracujące w biurze PZPN się w niej odnajdują, jak duży potencjał z siebie wydobywają.

Jest pan niezależny finansowo?

- Nie. Mam trzy córeczki i rodzinę na utrzymaniu. Nie mógłbym nagle przestać pracować, ale nie przyszedłem do PZPN wyłącznie dla pieniędzy, w firmach prywatnych zarabia się więcej. Futbol to moja pasja, którą połączę z wiedzą biznesową. Jeden telefon od pana Bońka odmienił mi życie. Skoro jemu się chce, to jak mógłby odmówić chłopak, który dopiero zaczyna?

Połapie się pan w PZPN?

- Wiele rzeczy będzie nowych, ale ogarnę je. Mam nadzieję, że okażę się właściwą osobą na właściwym miejscu. Nie nazywam siebie działaczem, to dla mnie wyzwanie menedżerskie.

Co chciałby pan powiedzieć w wywiadzie za cztery lata?

- Fajnie, że udało się zmienić polską piłkę.

Nie boi się pan, że w czwartek, jak otworzy szafę, to zostanie przygnieciony przez trupy, które z niej wypadną?

- Mam to szczęście, że nie ja pierwszy musiałem ją otworzyć.

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.