Stec: Całkiem nowy kolor Arsenalu

Kto w naszych wybuchowych czasach zachował jeszcze resztkę zdrowego rozsądku, niech zwalczy nawyk i wreszcie przestanie wyszydzać defensywę Arsenalu. Teraz już naprawdę nie wypada, teraz wszystkie angielskie defensywy wyglądają jak po pieszczotach z Kubą Rozpruwaczem, londyńczycy wyróżniają się co najwyżej nieco większą liczbą szram.

Niepoważnie brzmi również uroczyste obwieszczanie, jakoby ludzie Arsene'a Wengera stracili po porażce z Manchesterem Utd szanse na mistrzostwo kraju, z równym sensem można podać do wiadomości, że francuski trener, gaworzący po meczu o "pozornej przewadze" swojej drużyny, stracił kontakt z rzeczywistością - on jej na konferencjach prasowych nigdy nie miał, to wspólna cecha znakomitej większości szkoleniowców, że tuż po zakończeniu gry pamiętają z niej wyłącznie to, co chcieliby zobaczyć.

Na północy Londynu bez zmian, piłkarze z Emirates Stadium nadal nałogowo kładą się przed potentatami, a ich szefowie nadal postękują, że konkurencja wydaje więcej pieniędzy, i wypatrują nieuchronnego ponoć zbawienia w Finansowym Fair Play, po którego wprowadzeniu, jak wierzą najbardziej naiwni wierni, na boiskach zapanuje powszechna równość i sprawiedliwość. O Arsenalu z powodu wyników w ogóle bym nie pisał, najsłabszy początek sezonu ligowego w erze Wengera specjalnie nie zaskakuje, piszę z powodu dalece donioślejszego - boję się, że Arsenal umiera, może nawet już umarł. Tamten Arsenal, który ludzie znali i kochali. Arsenal osobny.

Gdyby w sporcie istotnie liczyli się - jak nam wmawiają rozfanatyzowani upraszczacze rzeczywistości - wyłącznie pojedynczy zwycięzcy, zaludniałyby go niemal wyłącznie smutasy. I na boiskach, i na trybunach. Na szczęście sport mieni się mnóstwem bogactw do rozdania, bezcenną wartość mają jeszcze styl, poszanowanie reguł gry, wierność wyznawanym ideałom i zasadom, a w futbolu również najzwyklejsza odrębność, charakterystyczna cecha czyniąca klub wyjątkowym. Popytajcie na ulicach Bilbao, czy tubylcy woleliby znosić Athletic strącony do drugiej ligi, czy Athletic rozszerzający rekrutację na piłkarzy niebaskijskich.

Współczesny Arsenal, nawet kiedy już zaczął przegrywać, uwodził właśnie swoją unikalnością wynikającą z autorskiego projektu rozwijanego przez Arsene'a Wengera. Główne wątki: szokująco młoda jak na europejską czołówkę drużyna; zastępowanie wyeksportowanych gwiazd chłopcami z juniorskich rezerw, importowanych z zagranicy, jednak wyedukowanych w klubie; niechęć do przepłacania za dorosłych ukształtowanych graczy, chętne przepłacanie za futbolowe niemowlęta; nacisk na grę ofensywną, która pozwala bagatelizować szkody wyrządzone przez rozkojarzenie defensywne. Wytykano londyńczykom uprawianie futbolu naiwnego, ale nie sposób było odmówić im uroku, nawet jeśli romantyczną aurę zawdzięczali także umiejętnemu budowaniu wizerunku niekoniecznie zbieżnego z rzeczywistością - wyjmowanie konkurencji zdolnych dzieci to twardy, krwiożerczy biznes, wcale nie bardziej niewinny niż skupowanie gwiazd za dziesiątki milionów.

Tamten Arsenal już nie istnieje. Wenger, pomimo zasłużonej opinii trenera ortodoksyjnego, szedł od kompromisu do kompromisu, aż doszedł do momentu, w którym nie wystawia ani dzieci, ani stada wychowanków. Wystawia dorosłych, którzy sprawiają wrażenie zmęczonych, wyzutych ze spontaniczności i z pasji.

W podstawowej jedenastce nastolatków nie ma wcale, a gdyby nie powrót Wilshere'a (20 lat) oraz występy Ramseya (w grudniu skończy 22 lata), nie byłoby nawet szerzej pojętej młodzieży. W sobotę obronę tworzyli Sagna (29), Mertesacker (28), Vermaelen (26) oraz André Santos (29), przed nimi biegał jeszcze starszy Arteta (30) oraz Santi Cazorla (27), gole strzelać mieli Giroud (26) oraz Podolski (27), którego znów zmienił po przerwie Arszawin (31). Nastolatki nie mieszczą się też w rezerwie, ba, tylko nieliczni dochrapują się gry w Pucharze Ligi Angielskiej, niegdyś traktowanej jak scena dla błyskawicznie dojrzewających juniorów. Dopływ absolwentów klubowej akademii ustał, w poważną walkę włącza się zaledwie jeden bobas - 19-letni Alex Oxlade-Chamberlain, którego szkolono gdzie indziej, londyńczycy dopiero w zeszłym roku za 12-15 mln funtów wyrwali go z Southampton.

Z wychowanków ostał się wspomniany Wilshere, namnożyło się natomiast przeciętniaków, piłkarzy przymulająco niebłyskotliwych, niegodnych wspomnienia cudownych czasów panowania "Niezwyciężonych", którzy tworzyli spektakle najładniejsze, odkąd oglądam Premier League. Ucieczek kolejnych gwiazd kibice prędko opłakiwać nie będą, ale nie sądzę, by znaleźli w tym pocieszenie - po dezercji van Persiego, Fabregasa czy Nasriego ludzi wycenianych przez rynek na dziesiątki milionów w szatni po prostu nie widać, potęgi łypią co najwyżej na Wilshere'a. Przybywa natomiast byle jakich transferów do klubu, czasem wręcz szokująco niekompatybilnych z dotychczasową strategią personalną. Czy Podolski nie zdawał się już a priori futbolistą zbyt na Arsenal prostolinijnym? Czy kogoś zaskakuje, że Niemiec często marnuje wysiłek bardziej rozgarniętego Cazorli, jedynego ostatnio kontynuatora najlepszych tradycji klubu? Jak okrutnie torturowaliby fanów londyńczycy, gdyby nie wzięli udziału w łupieniu dotkniętej kłopotami finansowymi Malagi i nie podebrali jej Hiszpana?

Zdradę lub, używając lżejszych słów, odejście od ideałów łatwiej znieść, jeśli służy wyższemu celowi - wygrywaniu. Arsenal nawet nie wygrywa. Oddał tożsamość za darmo, zszarzał, stał się drużyną jak każda, ale w zamian nie zaoferował nic. W Lidze Mistrzów wymierzył na razie w przeciwników najmniej (!) celnych strzałów, wraz z Anderlechtem i rumuńskim Cluj. Niecelnie też uderza rzadko, rzadziej zdarza się to wyłącznie piłkarzom Nordsjalland. Wykonane podania? 896 - przy 1414 Manchesteru United, 1238 Manchesteru City, 1212 Chelsea... O utraconej płynności gry przypomniał sobotni gol, jakże odległy od wizji Wengera - Cazorla wbił go na Old Trafford po samotnej szarpaninie w polu karnym gospodarzy.

Intensywna arsenalska czerwień przeszła w szarą bezbarwność tła, drużyny nie wyróżnia już ani estetyka demonstrowanego futbolu, ani odświeżająca młodzieńczość kadry, ani mnogość wychowanków, półwychowanków czy choćby ćwierćwychowanków. Jej szefowie, których podstawowa aktywność polega na uspokajaniu, w publicznych występach odwołują się zawsze do kwestii ekonomicznych, czekając na wspomniane Finansowe Fair Play, które ma uczynić ich firmę najpotężniejszą przynajmniej w lidze angielskiej.

Nie wiadomo, czy mają rację, czy się przeliczą, bowiem nie wiadomo, jak w praktyce będzie wyglądała realizacji pomysłu, by klub nie mógł polegać na inwestycjach miliarderów o nieograniczonych możliwościach (Roman Abramowicz, szejk Mansour), lecz miał prawo wydawać tyle, ile zarobi. Nie wiadomo też, czy rywale nie zdystansują ich dzięki globalnemu rozmachowi marketingowemu.

Wiadomo natomiast, że jeśli londyńskich zarządców sen o potędze się ziści, to Arsenal obleje się jeszcze innym kolorem - kolorem pieniądza. Choć ekonomista z wykształcenia Wenger zwykł mawiać o finansowej przewadze rywali wręcz z obrzydzeniem, jakby uważał ich bogactwo za nieetyczne, to sam współtworzy korporację dla epoki modelową - z najdroższymi biletami świata (od 985 do 1955 funtów za sezonowy karnet), z najbardziej skomercjalizowanym i zbliżonym wyglądem do multipleksu stadionem świata, z imponującymi zyskami ze sprzedaży apartamentów wzniesionych na gruzach zburzonego obiektu na Highbury. Arsenalscy bossowie marzą o przepoczwarzeniu się klubu w swoje przeciwieństwo. Agresywnego finansowego rekina, który zagryza siłą pieniądza. Czyli klubu jak wszystkie.

Podyskutuj o felietonie na blogu Rafała Steca

Więcej o:
Copyright © Agora SA