Rafał Stec: Mistrzom zmiękły podbrzusza

Jeszcze przed chwilą, pamiętam, to było chyba wczoraj, wrażliwe okolice największych europejskich drużyn chroniły zasieki twarde jak pasy cnoty, ich pola karne zdawały się niedostępne prawie bezwyjątkowo. A każdego pilnował duet, który jednogłośnie obwoływaliśmy najszczelniejszym wśród wszystkich środkowych obrońców świata - pisze Rafał Stec, dziennikarz Gazety Wyborczej.

Podyskutuj o felietonie na blogu Rafała Steca

Kiedy myśleliśmy o ciułającej minimalne zwycięstwa Chelsea, wyrastali nam w wyobraźni zakapiorowaci John Terry i Ricardo Carvalho - to oni położyli najznaczniejsze zasługi dla ledwie 15 bramek straconych przez londyńczyków w sezonie 2004/05, czyli liczby świadczącej o defensywie bezprecedensowo skutecznej w dziejach ligi angielskiej. Kiedy potem myśleliśmy o nietykalności Manchesteru United, stawali nam przed oczami dystyngowany Rio Ferdinand z zabijaką Nemanją Vidiciem, którzy pomogli bramkarzowi Edwinowi van der Sarowi ustanowić absolutny ligowy rekord świata, czyli przetrwać bez strat niewiarygodne 1311 minut. Kiedy podziwialiśmy prującą po nieoficjalny tytuł drużyny wszech czasów Barcelonę, jej golkipera zasłaniali szacowny profesor Carles Puyol z pilnym studentem Gerardem Piqué, który przyczynił się do 816 kolejnych minut bez straty gola, tym razem biorąc pod uwagę wszystkie rozgrywki. Kiedy wreszcie zaczął zdumiewać nas Inter Mediolan - po całych dekadach udręki w najbardziej prestiżowym z europejskich pucharów - napastników onieśmielali jedyni w tym zacnym gronie obrońcy spoza Europy, argentyński Walter Samuel i brazylijski Lucio. Już nierekordowi, lecz między późną jesienią a półfinałem Ligi Mistrzów (inaczej licząc: bite sześć godzin gry) umiejący dopuścić do wbicia ich zespołowi tylko jednego gola.

Oczywiście nie tylko wyróżnieni sprawiali, że do intymnych, bliskich bramki rejonów renomowanych firm intruzi nie mieli wstępu, wyróżnieni co najwyżej współtworzyli wielonogą maszynerię, w której ginęli wszyscy śmiałkowie. Ponieważ jednak współpracowali dwójkami wspaniale i - co równie ważne - stale, dosłownie mecz w mecz, to stali się żywymi emblematami. Przynajmniej o trzech najpierw przywołanych parach mówiło się, że w swojej specjalności nie mają konkurencji na całej planecie.

Dziś nie wynosimy na szczyt nikogo, bo każda, największa nawet drużyna uprzejmie zaprasza przeciwników, by urządzili z jej tyłków - przepraszam za literówkę, chciałem napisać: tyłów - jesień średniowiecza. Owszem, w czołówce zdarzały się przypadki biedactw na własnym polu karnym bezbronnych; przez lata przywykliśmy, że jeśli piłka mknie kilka metrów nad murawą na przedpole Arsenalu, to natychmiast wywołuje tam burzę z gradobiciem. Ale dlaczego to samo dzieje się teraz np. w Realu? Dlaczego madryccy giganci wpadają w panikę, ilekroć rywal przymierza się do rzutu rożnego lub wolnego? I to akurat teraz, w erze José Mourinho, współodpowiedzialnego za powodzenie aż dwóch spośród wymienionych duetów (tego z Chelsea oraz tego z Interu) i reklamowanego jako guru od defensywy? Co musi się kłębić w głowach jego piłkarzy, wyczynowców przecież znakomitych, że portugalski trener rozkłada wstrząśnięty ręce, opowiada publicznie, że nad stałymi fragmentami nie sposób pracować jeszcze więcej, przyznaje się do kompletnego braku pojęcia, dlaczego jego ludzie nie wykonują najprostszych, wielokrotnie przećwiczonych zadań?

W środę Realowi wbili bramkę piłkarze Ajaksu, którzy nie zdołali potentata ugodzić od czterech prób, w obu poprzednich edycjach Ligi Mistrzów. Na inaugurację tych rozgrywek stracił Real bramki aż dwie, podobnie jak w kwietniu z APOEL-em, choć jesienią zeszłego roku niewiele brakowało, by przetrwał rundę grupową bez strat. W bieżącym sezonie* bez strat zakończył marne dwa z dziesięciu spotkań (z Granadą i Rayo Vallecano...), generalnie goli przyjął więcej, niż rozegrał meczów, co wcześniej Mourinho nie przytrafiało się nigdzie, sylabizując - w żadnym poprzednim klubie. Myślicie, że to pierwsze w sezonie śliwki robaczywki, że wiosną stanowiło Santiago Bernabeu twierdzę? Błąd, mówimy o dłużej utrzymującej się tendencji, w pierwszej połowie roku "Królewscy" zachowali czyste konto w ledwie dziewięciu z 33 spotkań.

Oczywiście nie zamierzam akurat Realowi wytykać, że stał się zbyt łatwy do zdobycia; w stan oskarżenia musielibyśmy postawić właściwie wszystkie firmy pragnące uchodzić za renomowane, zatem niekoniecznie otwarte na każdego, kto zechce pobaraszkować po ich polu karnym. Zerknijcie na Champions League - ledwie zaczęła się toczyć, minęły skromne dwie kolejki, a gole tracił już cały kwartet z ligi angielskiej, cały tercet z ligi niemieckiej, cały tercet z ligi francuskiej, obaj giganci hiszpańscy (jedna Malaga trzyma fason), obaj przedstawiciele włoskiej Serie A. Ba, na potentatów spadają pękate wory z golami, pojedyncze wpadki zaliczyły wyłącznie Manchester United oraz Borussia Dortmund uratowana we wtorek tylko przez refleks bramkarza Romana Weidenfellera. Jaka tam Liga Mistrzów, to raczej Liga Mistrzów, Którym Zmiękły Podbrzusza.

W rozgrywkach krajowych faworyci nie czują się bezpieczniej, zagrożenie czai się wszędzie, także na boiskach zaludnianych przez ostatnie snajperskie popychadła. Chelsea, niegdyś angielska rekordzistka, w 12 meczach przyjęła 13 bramek - to ma być lider Premier League?! Manchester City w 11 meczach przyjął ich 18, w sobotę po raz pierwszy (!) w sezonie zachował czyste konto - to ma być mistrz Premier League?! Sąsiedzi z United w dziewięciu meczach dostali po twarzy 11 razy - to ma być współczesna brytyjska drużyna nad drużynami, pozostająca pod nadzorem Jego Nieśmiertelności Aleksa Fergusona!? Barcelona w 10 próbach przyjęła 11 ciosów - to ma być owa zjawiskowa supergrupa, która pod przywództwem Josepa Guardioli dowiodła, że można fenomenalnie bronić, udając przed publiką, że się atakuje!? Do Bundesligi nie warto nawet zaglądać, tam od dawna zapraszają do swoich bramek z szeroko rozłożonymi rękami, z szacunku dla wspomnienia po catenaccio przemilczmy też wygłupy obrońców Milanu oraz Interu zagłuszanych jedynie przez bramkarskie arie od zawsze niewystarczająco docenianego Christiana Abbiatiego i dopiero szykującego się do skoku na szczyt Samira Handanovicia. Czasy nastały tak dla rzekomo wszechmocnych ponure, że bilans Juventusu - 8 puszczonych goli przez Gianluigiego Buffona w 9 meczach - wypada nam ogłosić imponującym. Dociera do szanownych czytelników, o co mi biega? Z trudem wygrzebujemy z muraw drużynę uderzaną średnio rzadziej niż co mecz...

Tamtych zwartych par już nie ma. Związki Terry'ego z Carvalho i Lucio z Samuelem się rozpadły, Ferdinand się zestarzał (o czym angielski selekcjoner plotkuje już nawet w metrze), katalońscy stoperzy chronicznie się leczą (Puyol) lub skupiają na piosenkarce atrakcyjniejszej w krągłościach niż piłka (Piqué). Następców też nie widać, zresztą w klubach poprzedników trudno o stabilne centrum obrony - maniacko pielęgnująca swoją unikalną oryginalność Barcelona uparcie spycha tam ludzi z innych pozycji, w Manchesterze do upadłego żonglują nazwiskami i niemal za każdym razem stawiają na inne, młodziutkiemu trenerowi Interu strzeliło eksperymentować z defensywną trzyosobową. Chaos. A gdzie króluje chaos, tam piłka wiruje jak w totolotkowej maszynie losującej i gole padają choćby przypadkiem, bez niczyjego zamiaru, by je strzelić.

Stoperzy wyróżniają się tylko pojedynczo, ubyło też osłaniających ich defensywnych pomocników, którzy albo mrówczo i wydajnie harowali, albo zabijali samym spojrzeniem. Jeszcze raz zajrzyjmy na angielskie stadiony - w United nie ma kilera w typie Roya Keane'a, w Arsenalu klona zwalistego Patricka Vieiry, w Chelsea spadkobiercy Claude'a Makélélé, jednego z najwybitniejszych współczesnych graczy niewidzialnych. A jak nawet z Barcelony przyleciał zasługujący na porównania z przywołanymi Yaya Toure, to zaraz uciekł bliżej ataku.

Wspominałem już kilkakrotnie o erze futbolu wystrzałowej, zaludnianej przez tłum nadnaturalnie płodnych snajperów. I owszem, snajperów podziwiamy zjawiskowych. Ale też za rzęsiste bramkobicie odpowiadają nie tylko Messi, Ronaldo czy Gomez z Ibrahimoviciem, częściej niż w minionych latach funduje je nam nade wszystko zaraźliwe roztargnienie defensywne. Kibic nie ma wyjścia - może tylko wiwatować, zamiast wzdychać do starożytności, w której gole dawał każdy silniejszy podmuch wiatru.

*pisane przed niedzielnymi meczami

Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.