Rafał Stec: Euro zaczęło się od trzęsienia murawy

To mogło być najpiękniejsze otwarcie wielkiej futbolowej imprezy od 1974 roku. Zanim zaczął się horror, zanim Polacy cudem przetrwali, totalnie panowali nad sytuacją. Euro zaczęło się od trzęsienia murawy - pisze ze Stadionu Narodowego komentator Sport.pl i Gazety Wyborczej Rafał Stec.

Ocaleliśmy. Gdyby nie obroniony karny, najedlibyśmy się wstydu nie z tej ziemi. Ani na mistrzostwach Europy, ani prawdopodobnie w żadnym meczu o taką stawkę, zwycięstwa nie odniosła drużyna, która przegrywała 0:1, a straty musiała odrabiać w osłabieniu.

Polskim piłkarzom koszmarny scenariusz groził, kiedy między słupki wchodził rezerwowy bramkarz Przemysław Tytoń. Klęknął w bramce, odwrócił się, na nasze szczęście rzucił we właściwy róg. Nadzieje Greków poszły z dymem. Wciąż utrzymywał się remis.

Przeżyliśmy dreszczowiec, jakie w inauguracjach się nie zdarzają. Na początku turnieju wszyscy grają zazwyczaj ostrożnie, ponad wszystko unikają błędów. Wariacka huśtawka nastrojów, dwie czerwone kartki, obronione karne i nieuznane gole to nie są okoliczności typowe dla meczów otwarcia. Niewiarygodne. Bogowie futbolu muszą być szaleni.

Zanim zaczęliśmy umierać ze strachu, było wspaniale. Po erze mitycznej drużyny Kazimierza Górskiego nasi w pierwszym meczu nie wbili gola nigdy, a w piątek nie tylko go wbili, ale do przerwy sprawiali wrażenie, że podołali wyzwaniu. Że nie struchleli. Wreszcie.

Ilekroć w XXI wieku wybierali się na mundial lub Euro, okazywali się niegotowi ani technicznie, ani taktycznie, ani fizycznie, ani psychicznie. W Korei, Niemczech i Austrii wyglądali na zalęknionych parobków, którzy zostali wrzuceni przypadkiem do eleganckiej sali balowej i wolą nie chwytać widelca, by nie wyrządzić sobie krzywdy.

W piątek dźwigali presję większą niż kiedykolwiek, wszyscy od rana czuliśmy, że dzieje się coś, co za naszego życia może się już nie powtórzyć. Czas płynął wolniej niż zwykle, każdy detal zdawał się mieć najdonioślejsze znaczenie. Gdy znienacka zrobiło się upalnie, pomyśleliśmy, że pogoda postanowiła sprzyjać rywalom; gdy usłyszeliśmy o meczu pod dachem, obawialiśmy się duchoty nie do zniesienia; gdy spadł deszcz, zastanawialiśmy się, czy niebo płacze nad przyszłym losem Polaków, czy Greków. Piłka nożna to gra przesądów, znajomi Grecy wyliczali mi głównie znaki z nieba nakazujące im się spodziewać triumfu - znów, jak na złotym dla nich Euro 2004, rozpoczynali turniej od starcia z gospodarzami, znów rozpoczynali go ósmego czerwca, znów pracę sędziów nadzorował Pierluigi Colina...

Kiedy jednak wybrzmiał pierwszy gwizdek, Polacy natychmiast przyparli ich do greckiego pola karnego. Nawet jeśli komuś spośród ludzi Franciszka Smudy drżały łydki, to nie dał tego po sobie poznać. Gdyby precyzyjniej strzelali, już do przerwy zrównaliby rywala z trawą.

Trafił tylko Robert Lewandowski. To była klasyczna akcja dla fanów panującej w Bundeslidze Borussii Dortmund - strzelił jeden z najbardziej utalentowanych napastników w Europie, podawał Kuba Błaszczykowski. Trybuny zapłonęły od ekstazy, 56 tysięcy fanów postanowiło oderwać Stadion Narodowy od ziemi.

A kiedy sędzia wyrzucił z boiska Papastathopoulosa, uspokoiliśmy się całkowicie. Już przy równych siłach nasi dominowali w pierwszej połowie totalnie.

Na drugą wyszli wściekli. Oni też byli zdeterminowani. Nad wyraz często mówili o nieszczęściach, jakie spadły na ich kraj, zwierzali się, że w roli głównych oskarżonych w czasach kryzysu czują się kozłami ofiarnymi, opowiadali, jak bardzo zależy im, by dać przygnębionym rodakom powody do uśmiechu, choćby przez łzy.

Na pewno dali powody do dumy. Uratowali punkt, stoczyli heroiczną bitwę, podnieśli się po nokautujących ciosach, choć wyraźnie walczyli również z własnymi słabościami.

Było ich tyle, że musimy założyć, że następne mecze będą dla Polaków jeszcze trudniejsze. Przed dzisiejszym starsi znajomi pisali do mnie, że od triumfów Szurkowskiego w Wyścigu Pokoju i walki drużyny Górskiego o medal nie widzieli tak pustych ulic Warszawy. Trzęsienie murawy już za nami, teraz napięcie wzrośnie.

Więcej o:
Copyright © Agora SA