Narciarstwo poza wyobraźnią

W sobotę w Heiligenblut w Karyntii okazało się, kto jest najlepszym polskim narciarzem pozatrasowym - Paweł Palichleb i Marta Gałdyś. Snowboard wygrało rodzeństwo Wojciech i Izabela Pająk.

Najpierw, co to jest freeride. Angielskie określenie nie ma zwięzłego odpowiednika w języku polskim. Najkrócej więc jest to "narciarstwo poza trasą".

Szaleńcy w Heiligenblut, wiem, co piszę, bo ich widziałem, wdrapali się na wskazany wcześniej stok - zwykle wyznacza go jakiś guru, tu był to Andrzej Lesiewski - a potem zjechali. Patrząca z dołu komisja oceniła: czy delikwent jechał dynamicznie, czy kontrolował szybkość i jazdę, czy wybrał trasę trudniejszą niż inni, czy wykonywał ewolucje, np. skoki z nawisów śnieżnych albo skalnych ścianek, a najlepiej, by skacząc, zrobił jeszcze obrót lub salto.

Był to już drugi Polish Freeride Open w Heiligenblut w austriackiej Karyntii. Lesiewski od lat próbuje zorganizować oficjalne zawody w Polsce, bezskutecznie. W Tatrach freeride'owców ścigają strażnicy TPN, szukają więc terenów za granicą, a u nas wynajdują ściany odległe od oczu i lornetek strażników, głównie operujących ze schronisk.

Brzmi fajnie. Teraz szczegóły.

Dlaczego użyłem słowa "delikwent"?

Otóż freerajdowcy wdrapują się na start - zdarza się, że i 1000 m w pionie - ferratami (drogami żelaznymi), czyli pionowymi skalnymi ścieżkami wytyczanymi przez strzelców alpejskich, którzy do ubezpieczenia używali mocowanych na stałe, stalowych prętów i lin. W Heiligenblut olinowanie było bardziej prowizoryczne, ale i tak ratowało przed upadkiem w dół.

Wnoszą specjalne narty - szerokie niemal jak narty wodne - albo snowboard przytroczone do plecaka. Na umordowanych, spoconych jak mysz kościelna, czeka na górze mróz i wiatr.

W sobotę było -14 st C, a wspinaczka zajęła podobno 45 minut. Podobno, bo mnie zabrała niemal 1,5 godziny, ale może to dlatego, że jestem starszy o 30 lat od większości, ledwie pełnoletnich zawodników.

By dojść do startu, musieliśmy iść stopa za stopą granią jak ostrze noża, trochę jak po równoważni. W narciarskich butach zapadających się w śniegu, nartach przy plecaku i wichurą świszczącą między kaskiem a goglami tak, że nie słychać własnych myśli.

Narciarki, które miały startować jako pierwsze, odpoczywały po tym wyczerpującym podejściu tak długo, że początek zawodów został opóźniony o godzinę.

Start wyznaczono na wysokości ok. 3200 m na półce skalnej o powierzchni może 15 m kw., wyżej jest tylko kilka okolicznych szczytów, w tym najwyższy w Austrii Grossglockner (3798 m). Czułem się tam jak na dachu Europy.

Następnie w kolejności - jeden po drugim - ci szaleni ludzie zjeżdżali, przy słonecznej, wyjątkowo pięknej nawet jak na marzec pogodzie. Jeśli ktoś liczył na zwycięstwo, musiał wybrać trudniejszą trasę, w lewo, w kierunku nawisu skalnego, z którego można skoczyć kilkadziesiąt metrów. Tak zrobił Czech Pavel Bozak. Nagrodzono go za najlepszy drop imprezy, czyli skok z nawisu.

Ale nie on wygrał wśród narciarzy, lecz krakowianin Paweł Palichleb. - Najpłynniejsza jazda, inteligentny tor, wzorowa dynamika i kontrola - wyjaśniał kryteria oceny Lesiewski, który wraz z dwoma Austriakami tworzył jury.

Wśród snowboardzistów pierwszy był Wojciech Pająk, a jego siostra Iza wśród snowboardzistek.

Wojtek to przypadek osobny. Jeszcze w piątek, gdy wygrał eliminacje, poszedł z kolegami wysoko w góry na nawis, który wypatrzył wcześniej. Bez kasku, bez żółwia dla ochrony kręgosłupa. Najpierw skoczył, czy jak chcą snowboarderzy, wykonał drop, na kilkanaście metrów, a następnie ciął w dół wąskim korytarzem skalnym, w pędzie mijając skałę o pół metra i wypadając na stromą, szeroką jak step płaszczyznę.

W tym środowisku jest to charakterystyczne - mogą nie mieć kasku, mogą nie mieć żółwia, bo uważają, że sami określają ryzyko, a jak już je określą, to im nic nie grozi. Ale piepsa ma każdy i każdy sam kupuje to zmyślne urządzenie, choć cena - zależnie od modelu - może przekraczać 1500 zł.

Detektor lawinowy zwany piepsem (nazwa pochodzi od wynalazcy, a obecnie jednego z producentów), to osobisty sygnalizator położenia człowieka porwanego przez lawinę albo sygnalizator miejsca, gdzie pod zwałami śniegu leży poszkodowany wyposażony w taki sygnalizator. Czyli po przełączeniu działa jako nadajnik lub odbiornik.

- Freeriderzy szukają trudnych do zjazdu miejsc, a tam o lawinę łatwo. Są grupą podwyższonego ryzyka - mówi Tomasz Osuchowski, ratownik TOPR, przewodnik psów ratowniczych, który w Heiligenblut przeprowadzał szkolenie lawinowe.

Przed startem Osuchowski stanął na tzw. bramce, przez którą musiał przejść każdy uczestnik, by sprawdzić, czy jego pieps działa.

Każdy jeżdżący poza trasami powinien mieć też w plecaku szeroką, lekką, łopatę do kopania w śniegu i składaną sondę lawinową, dzięki której, po namierzeniu piepsem, można dokładnie ustalić położenie zasypanego.

Ale czy mieli cały ten sprzęt?

Szczerze wątpię. Jeśli coś w ich plecakach ważyło, to raczej puszki redbulla, tigera czy burnsa.

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.