Motorowodna F1. Bartłomiej Marszałek - skazany na bycie motorowodniakiem

Tu liczy się doświadczenie. Ja mam 28 lat, a w gronie wywali jest tylko jeden chłopak młodszy ode mnie. Aktualny mistrz - Amerykanin Jay Price, ma 53 lata. Na rozkwit talentu mam czas, teraz muszę zdobywać doświadczenie - mówi Bartłomiej Marszałek, kierowca motorowodnej Formuły 1

W grudniu odbędą się dwa ostatnie wyścigi motorowodnej Formuły 1 - F1 H20 w Abu Zabi i Szarjah. Dla Bartłomieja Marszałka będzie to koniec debiutanckiego sezonu. Syn byłego motorowodnego mistrza świata poszedł w ślady ojca Waldemara, najsłynniejszego polskiego motorowodniaka, byłego motorowodnego mistrza świata. Ściga się jednak w innej klasie, do którego jego ojciec w czasach PRL-u nie miał dostępu.

Olgierd Kwiatkowski: Od dzieciństwa był pan skazany na to, że zostanie motorowodniakiem?

Bartłomiej Marszałek: Mama próbowała za wszelką cenę do tego nie dopuścić. Widziała, jak starszy brat garnął się do łódek, chciała, żebym ja tego uniknął i był "normalny". Wysyłała mnie na lekcje pianina, starała się rozwijać mój talent plastyczny, ale mnie to strasznie nudziło. Widziałem zwycięstwa taty czy brata odnoszącego pierwsze sukcesy. Wiedziałem, co chcę, tylko wahałem się długo, jak powiedzieć o tym tacie. Pamiętam tamten moment. Zszedłem do kuchni i wypaliłem: "Chcę się ścigać". Tata mnie ucałował i prosił, żebym nie mówił mamie.

W końcu musiała jednak o tym się dowiedzieć.

- Kiedy przekonała się, że to jest moja pasja, pogodziła się z tym. Zaczęła mnie wspierać. Ona jest już taka, ponarzeka, ale jeżeli potrzebujemy pomocy, dołączy do nas i będzie pomagać całą noc. Nie jesteśmy tylko rodziną, ale też drużyną.

Dziś to zupełnie inny sport jak za czasów pana taty, bezpieczniejszy. Może dlatego łatwiej rodzicom jest pogodzić się z tym, że dziecko ich ma taką pasję.

- Kiedyś łódki robione były ze sklejki. Mocnym kopnięciem można było je przebić na wylot. Dziś kokpit przypomina fortecę lub wnętrze samochodu. Są pasy bezpieczeństwa, poduszki powietrzne, mnóstwo zabezpieczeń. Na AWF-ie obroniłem na piątkę pracę magisterską na temat bezpieczeństwa motorowodnej Formuły 1. Wyjaśniłem paradoks, że pomimo wzrostu prędkości zmniejsza się urazowość w tym sporcie.

Przez to mniej się pan boi wchodzić w zakręty z prędkością 200 km na godz.?

- Czasami się boję, że kiedyś najadę na stary pomost ukryty pod wodą, ale strach działa na mnie mobilizująco. Mam świadomość, że ryzyko jest wielkie, ale to piękny sport i warto je podejmować .

Czy miał pan już wypadek?

- Jeden poważny, w Egipcie. Skończyło się na siniakach. Tata zawsze powtarza, że po wypadku najlepiej od razu wsiąść do łodzi i przycisnąć gaz do końca, jeśli człowiek wtedy się zawaha, to znaczy, że się nie nadaje. Ja wsiadłem i docisnąłem gaz. W każdym sporcie, gdzie rozwija się duże prędkości, wypadki były i będą. Dziś jednak konsekwencje błędów są mniejsze niż za czasów taty. Ran raczej się nie odniesie, ale niedawno na Grand Prix Chin fiński mistrz świata Sami Selio wbił się dziobem łodzi w wodę, przy prędkości 220 km. Fin na szczęście ma sylwetkę kulturysty, zamortyzował ciałem znaczną część uderzenia. Walczy jednak dziś o to, by odzyskać wzrok. Kask roztrzaskał się w drobny mak i Sami z otwartymi oczami zetknął się z wodą.

Czy tak jak w samochodowej Formule 1 jesteście zabezpieczeni systemem HANS chroniącym głowę i szyję, by uniknąć przeciążeń?.

- Przepisy nie wymagają i ja nie używam. Lubię się rozejrzeć na zakręcie. Trzeba mieć mocne mięśnie szyi, by w takich chwilach trzymać pionowo głowę. W łodziach na zakrętach siła przeciążenia wynosi 8 G, w samochodowej Formule 1 - 4 G. Dbam więc o mięśnie szyi i grzbietu, chodzę na siłownię, ćwiczę w domu. Używam przyrządów bokserskich wzmacniających kark, od mamy wziąłem gumy do aerobiku. Mam szyję jak bokser. Ale ważna jest też kondycja, dużo biegam, pływam i gram w tenisa.

Czym jest motorowodna Formuła 1?

- Dla mnie to najbardziej pasjonujące wyścigi w motosportach w ogóle. Są różnice w porównaniu z wyścigami na lądzie. Nie można jechać za kimś. Rozbryg wody powoduje, że nic nie widać. Trzeba szybko przefrunąć obok mijanego. Cały wyścig to wymuszanie błędu przeciwnika, taniec w lusterkach rywala i szukanie, by zmieścić się w luce i wyprzedzić inną łódkę. Start jest widowiskowy. Łódki stoją obok siebie, pole position ma pierwszy zawodnik od wewnątrz toru. Do setki rozpędzamy się w mniej więcej 2,5 s, a rekord należy do Fina i wynosi 1,78 s. Do pierwszej boi nie można krzyżować swoich torów, walka o pozycję zaczyna się za pierwszą boją, w ścisku przy prędkości 200 km na godz.

Długo trwała pana droga do tej motorowodnej ekstraklasy?

- Pierwszy raz pływałem sportową łodzią w 2005 roku. To była klasa 350, w której się leży, a nie siedzi jak w łódkach F1. Rok później wziąłem udział w pierwszej imprezie międzynarodowej na Łotwie. Miałem tam zdobywać doświadczenie, a wróciłem ze srebrnym medalem mistrzostw świata. Przełomem w mojej karierze był ośmiogodzinny wyścig w Augustowie na łódkach tzw. Formuły F4, wtedy zauważył mnie promotor z Łotwy i zaprosił do Rygi. Trafiłem do F2. Tam w 2009 roku otrzymałem tytuł debiutanta roku. Początki były trudne, podczas pierwszego wyścigu w tej klasie byłem sześć razy dublowany, ale już w następnym sezonie stałem na podium. Cały czas pilnie mnie obserwowano, doceniano sukcesy, analizowano błędy i porażki. Rok temu dostałem angaż do zespołu Nautica z F1. Podpisałem kontrakt do 2012 roku. Było to dla mnie zwieńczeniem marzeń, choć równocześnie wziąłem na siebie ogromną odpowiedzialność finansową. Pomogli mi jednak sponsorzy, którzy do teamu Nautica wnieśli 200 tys. euro.

To głównie pan ponosi wydatki związane z występami w F1, a nie zespół ?

- Nie wszystkie, zespół pokrywa największe koszty związanie z licencjami oraz logistyką , ale szczerze mówiąc, to zamiast wzrostu zarobków nastąpiła u mnie zapaść finansowa. W łodzi obok pieniędzy sponsorów są moje pochodzące ze sprzedanego mieszkania. Teraz pomieszkuję u rodziców na Bemowie i w Augustowie, gdzie garażuję łódkę. Tam też trenuję oraz co rok startuję. Łódkę wziąłem z F2, jest odrobinę mniejsza od tej z F1. Została jednak przerobiona we Włoszech, trochę ją wydłużyliśmy, dodaliśmy pływaki, zrobiliśmy kokpit, mamy większy zbiornik paliwa. Inni mają nowe łodzie, ja nie miałem innego wyjścia, bo początki zawsze muszą być trudne, a organizacyjnie zdany jestem na siebie. Polska federacja motorowodna w niczym mi nie pomaga, raczej przeszkadza. Wszystko sam organizuję: wizy, zezwolenia na przewozy, ubezpieczenia i sponsorów. Na wyścigach mam dwóch pomocników, no i oczywiście tatę, który nadal czuwa nad silnikiem.

Ojciec panu pomaga, ale przecież to zupełnie inna technologia, inny sport?

- Widzi pan, wziąłem właśnie okulary zegarmistrzowskie dla taty. Ojciec cały czas myśli o tym, co by tu ulepszyć w silniku. Razem z inżynierem Tadeuszem Raczko, najlepszym w Polsce specjalistą od metali, przygotowują modyfikacje motoru. Obaj mają prawie 150 lat, zaglądają w wytarte, pożółkłe kajety, ale ich wiedza, doświadczenie są nie do podrobienia. O wyniku w tym sporcie decydują detale. W Chinach na drugiej serii treningowej byłem szósty, a pierwsza dziesiątka zmieściła się w pół sekundy. Dodanie kilku koni mechanicznych, tysiąca obrotów, odjęcie kilku kilogramów daje przewagę. Tata jest ze mną na każdym wyścigu, czuwa nad mechanikami. Powtarza, co sprawdzić i kiedy, żeby wszystko funkcjonowało perfekcyjnie. Jego obecność wszystkich mobilizuje, a ludzie wokół, patrząc na niego, mówią: artysta. Znają go jeszcze z dawnych czasów.

Nie ma pan wrażenia, że uprawia pan niszową dyscyplinę, że to bardziej pasja niż sport?

- W Polsce wiele sportów zauważanych jest dopiero wtedy, kiedy Polacy zaczynają w nich odnosić sukcesy. Moim zdaniem boom na samochodową Formułę 1 pojawił się dopiero wtedy, kiedy zaczął ścigać się w niej Roberta Kubica. Narodziły się fankluby, ludzie zaczęli przylepiać naklejki z jego podobizną i nazwiskiem na samochodach. Transmisje z wyścigów mojej Formuły 1 dostępne są dla miliarda gospodarstw domowych, GP Chin oglądało około 300 milionów ludzi na świecie. To nie niszowy, ale elitarny sport, takim samym jest w Polsce na przykład golf.

A można zostać dzięki mistrzostwu świata tak bogatym jak Tiger Woods?

- Mistrz świata Fin dorobił się - ma dwa domy w Helsinkach, na Teneryfie, apartament w Monako. Większość wyścigów organizowana jest w krajach arabskich, Chinach, Singapurze oraz Europie. Jest team, w którym jeżdżą Katarczycy. Zespoły wydają miliony euro, no i jest to Formuła 1. O czymś to mówi.

Kiedy powalczy pan o mistrzostwo świata?

- Mam 28 lata, w cyklu jest tylko jeden chłopak młodszy ode mnie. A tu liczy się doświadczenie. W tym sezonie tytuł zapewnił sobie Amerykanin Jay Price, który ma 53 lata. Na rozkwit talentu mam czas, teraz muszę zdobywać doświadczenie.

Na łódce oprócz logo sponsorów ma pan też logo Polonii Warszawa. Oprócz miłości do dyscypliny przejął pan również od rodziców miłość do klubu?

- Ja się utożsamiam z Polonią, ale - muszę zmartwić kibiców piłkarskich - jestem daleko poza światem piłki. Propaguję na świecie Warszawę, moje miasto, jestem jej ambasadorem jak Zofia Klepacka, Paweł Korzeniowski, Tomasz Majewski, Anita Włodarczyk. Na łodzi mam syrenkę. W Polonii byłem od zawsze, tu pracowali i pracują moi rodzice, na Konwiktorskiej mamy kontener z łódkami, również z tą, na której ścigał się ojciec, brat i ja. Kończyłem szkołę przy Konwiktorskiej, grałem w koszykówkę i chodziłem tu na basen. Rodzice myśleli nawet, że zostanę pływakiem, ale kiedy trenerka na w chwilę wychodziła, ja w slipkach wyskakiwałem z basenu i przechodziłem do kontenera z łódkami, który znajdował się naprzeciwko. Od dzieciństwa kochałem ten sport.

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.