Siatkówka. Niebezpieczna gra Mariusza Wlazłego

- Dla Mariusza Wlazłego gra w Skrze jest szczytem marzeń, a ta sytuacja szkodzi wszystkim - dyscyplinie, kibicom i samemu siatkarzowi - mówi Piotr Pykel, członek zarządu PZPS.

Przemysław Iwańczyk: Dlaczego PZPS nie zareagował na list, w którym Mariusz Wlazły tłumaczy, dlaczego nie gra w kadrze, wytyka niekompetencję związkowi i prezesowi Mirosławowi Przedpełskiemu?

Piotr Pykel: Jestem członkiem zarządu, a nie prezydium. Oświadczenie może wydać prezes, ale jeśli zostanę poproszony o opinię, chętnie się ustosunkuję.

List Wlazłego nie ma polskiej siatkówce precedensu. Nikt dotąd nie atakował związku tak otwarcie, personalnie, podpisując zarzuty nazwiskiem.

- Jestem bardzo zdziwiony, bo środowisko uważane było dotąd za bardzo lojalne, gdzie dyplomacja odgrywała dużą rolę i nigdy nie było starć znanych chociażby z gabinetów piłkarskich. Od kilkunastu lat zajmuję się sportem jako menedżer i nie pamiętam, by zawodnik zwracałby się z tak długim listem otwartym, o którym do końca nie wiadomo, kto jest jego głównym adresatem. Precedensem była historia z lat 80. we Włoszech, gdzie piłkarze Juventusu chcieli uniknąć odpowiedzialności zbiorowej w aferze totonero i w liście do mediów sprzeciwili się karze. To była jednak sytuacja dramatyczna, życiowa, do której sprawy Wlazłego nie da się nijak porównać.

Co mogło go skłonić do napisania listu? Mecz w Rzeszowie, gdzie kibice gwizdali na niego po wypowiedziach prezesa Przedpełskiego, który zdradził, dlaczego Wlazły nie chce grać w kadrze?

- Sportowcy na tym poziomie, reprezentujący dyscypliny bardzo medialne, spotykają się i z sympatią, i antypatią tłumu. Powinni być na to przygotowani i odporni. Trudno mi sobie wyobrazić, by gwizdy wywołały u Wlazłego aż taką reakcję, nie rozumiem też, dlaczego całą winą za to został obarczony PZPS i prezes Przedpełski.

Kibice potępiają Wlazłego od lat, bo ich zdaniem symuluje kłopoty zdrowotne, bo nie chce grać w kadrze.

- U mnie jako fana i Polaka, koszulka z orłem wywołuje dreszczyk. We wszystkich krajach reprezentacja to największy zaszczyt, nobilitacja i trampolina do tego, by zaistnieć w sporcie klubowym.

Wlazły ma ciepłą posadę w Skrze, poza Polskę wyjechać nie chce...

- I to kolejny problem, bo dla tego zawodnika gra w Skrze jest szczytem marzeń. Gdyby przeprowadzić sondaż, jestem przekonany, że dla większości sportowców największą ambicją okazałoby się gra w reprezentacji, a nie przebywanie ciągle w tym samym klubie. Ta sytuacja szkodzi wszystkim - dyscyplinie, kibicom i samemu Wlazłemu. Koniunktura na siatkówkę została zbudowana poprzez kadrę i jej sukcesy. Łatwo o tym zapominamy. I o tym, że deprecjonowanie reprezentacji osłabia także kluby.

Przyjmuje pan argumenty Wlazłego, którymi tłumaczy swoją nieobecność w kadrze?

- W świecie ludzi dorosłych i demokracji każdy ma prawo do swoich wyborów życiowych. Jeśli Wlazły porozmawiałby szczerze z prezesem i wyjaśnił, że w jego stanie zdrowia nie będzie dla kadry wartością dodaną, rozwiązałby sprawę. Dziwi mnie próba rozniecania jej poprzez list do mediów, w którym tylko oskarża się drugą stronę.

Znane nam informacje nie wyjaśniają, czy cała ta historia ma drugie dno. Ale powtórzę: dziwi mnie, że argumenty stawiane przez siatkarza stawiają sprawę na ostrzu noża, budują kontrast między PZPS, który zajmuje się reprezentacjami i wielokrotnie wyciągał do Wlazłego rękę, a jego klubem. Taka polaryzacja jest bardzo niebezpieczna. Klub to część systemu, która korzysta z sukcesów kadry, ale i na te sukcesy się składa. To system naczyń połączonych, więc ta gra w listy jest dziwna i niebezpieczna. Każe zastanowić się, czy wymyślił ją sam Wlazły i czy powodowało nim tylko rozgoryczenie. Ja nie wierzę w opozycję: fantastyczny, rajski klub, który daje siatkarzowi wszystko, kontra piekło, czyli reprezentacja.

Może to początek przedwyborczej rozgrywki? Za Wlazłym stoi klub z potężnym sponsorem PGE, którego działaczom może zależeć na zwiększenie wpływów w polskiej siatkówce.

- Przed igrzyskami w Londynie życzyłbym sobie, by ludzie siatkówki zajmowali się tylko sportem, to powinno być sensem ich pracy. Kto kreuje konflikty, jest w wielkim błędzie. Bardzo łatwo zmarnować to, co zostało zbudowane. Przypadek koszykówki powinien być dobrą przestrogą.

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.