Oto najtrudniejsze trenerskie wyzwanie w futbolu. Wziąć robotę tam, gdzie przed chwilą panoszył się wielkogębny fachowiec z Portugalii, obwołany wiosną przez Pepa Guardiolę najwybitniejszym na świecie. Wziąć i utrzymać. Prześledźcie, co działo się w klubach opuszczanych przez José Mourinho, a nabierzecie niezachwianej pewności, iż jego obecny następca w Interze nadziei na przetrwanie nie powinien mieć żadnych. Ba, wolno będzie wam podejrzewać, iż również kolejny przybyły do Mediolanu generał posłuchu w koszarach nie znajdzie. I również zostanie przepędzony.
Szefowie Porto, gdy zostawił je Mourinho, w jeden sezon wypróbowali trzech trenerów. Żaden nie podołał (drużyna broniąca trofeum w Lidze Mistrzów ledwie wytoczyła się z grupy), więc najęli czwartego. W Chelsea, gdy Roman Abramowicz pochopnie Mourinho wylał, nastał krótkotrwały czas bezkrólewia - p.o. szkoleniowca był Avram Grant, nie tylko w tej rubryce tytułowany Panem Nikt, długo ledwie przez podkomendnych tolerowany - a w następnym sezonie piłkarze nie zaakceptowali Luisa Felipe Scolariego, trenera już renomowanego, charyzmatycznego, umiejącego utrzymać autorytet pośród gwiazd Brazylii i Portugalii, z którymi osiągał sukcesy na wielkich turniejach. Z londyńskiej szatni uciekł po kilku miesiącach, dymisję przyjął może nawet z ulgą. Piłkarze otwarcie go kontestowali, choć on wmawiał publiczności, że go kochają, jedynie nie umieją uczuć okazać. Przy Mourinho umieli - pożegnalne ściskanie ciągnęło się ponad trzy godziny. A nazajutrz nawet Alex Ferguson wzdychał, że już za Portugalczykiem tęskni.
Dzisiejsze odrętwienie mediolańskiego Interu, który z europejskiego szczytu zsunął się na włoską nizinę i błąka się w tabeli głęboko pod rządzącym w lidze Milanem, mam ochotę tłumaczyć teorią, nazwijmy ją, wampirologiczną. José Mourinho wyssał ze swoich podwładnych całą życiową energię. Inspirował do zajadłości w boju tak intensywnej, z krańca możliwości organizmów i zawsze pod wysokim napięciem, że po zwycięskiej kampanii musieli sflaczeć. Dawali więcej, niż mieli, skończyli wyjałowieni tyleż fizycznie, co emocjonalnie.
A musieli jeszcze pogodzić się z losem po rozstaniu. Portugalski trener rozkochuje w sobie piłkarzy na zabój, piłkarze odpłacają poświęceniem na trawie, prasa publikuje ich wynurzenia o wierności i lojalności bezwzględnej, scalającej szatnię jak nigdy przedtem. Romans przebiega burzliwie, po zerwaniu świat traci kolory i w ogóle do porzuconych nagle dociera, że też kiedyś umrą. Oni, przyzwyczajeni do myśli, że są nieśmiertelni. Syndrom osieroconych przez Mourinho dotyka wszystkich, którym Mourinho szefował. Najboleśniej na wynikach choroba odbiła się w Porto, skąd trener zabrał do Chelsea tłum ludzi - obrońców Ferreirę i Carvalho, swojego ulubionego przybocznego, a także sztab współpracowników spoza boiska. Londyńczycy znieśli rozłąkę mężniej, na boisku się nie rozkleili i dotrwali nawet do finału Ligi Mistrzów, ale jeszcze miesiącami słuchaliśmy, ile wycierpieli. Przywódcy drużyny traktowali początkowo następcę niemal pogardliwie, nadal wydzwaniali do starego wodza, napastnik Didier Drogba, chłopię większe od baobabu, miał mu szlochać do słuchawki jak niemowlę. Kibice obawiali się buntu w drużynie, który przywiedzie Chelsea do ostatecznej klęski.
Latem w Mediolanie też polały się łzy. Obficie, przynajmniej jak na towarzystwo niezłomnych twardzieli, na murawach buchające testosteronem. W internecie karierę zrobił filmik z Mediolanu, na którym Mourinho już siedzi w limuzynie, już odjeżdża do Realu Madryt, zaraz nieodwołalnie zniknie za zakrętem, ale nie wytrzymuje, staje, wyskakuje z samochodu, podbiega do Marco Materazziego, wtula mu się w ramiona. Znów ten sam dysonans - dwie bestie, znienawidzony trener z reputacją cynicznego, bezlitosnego prowokatora i równie znienawidzony brutal z premedytacją łamiący rywalom nogi, obejmują się czule i na mokro, jak rozdzielani kochankowie.
Jeszcze wam mało melodramatu? Ten sam Materazzi opowiadał, co się działo, kiedy wchodził na boisko w końcówce finału Ligi Mistrzów: - Mourinho mówi do mnie: "Byłeś na boisku w pieprzonym finale mundialu, będziesz na boisku w tym pieprzonym finale. Wkładam koszulkę w usta, bo sytuacja była intymna, i odpowiadam: "Zostań z nami, nikt nie będzie cię tak kochał, jak kochają cię tutaj". "Nie, odchodzę". Trener płakał, gdy to mówił. Całe szczęście, że wchodziłem do gry. Bo też bym się rozpłakał.
Po tym wyznaniu Materazzi wyciąga telefon komórkowy, zagląda do archiwum SMS-ów i pokazuje je dziennikarzowi, by zademonstrować, jak Mourinho dawał piłkarzom Interu poczucie, że są najmocniejsi. Wiadomość z 8 maja, od nadawcy "Special One" (czyli tak go tytułują sami gracze!): "Jestem w Berlinie, na twoim stadionie" (Mourinho oglądał przed finałem LM mecz rywali z Bayernu, na tym samym obiekcie Materazzi zdobywał mistrzostwo świata). Odpowiedź Materazziego: "I jak Bayern, szefie?". Odpowiedź od Special One, oczywiście prorocza: "Wygramy 2:0".
Z maślanymi oczami i naładowanym wzruszeniem tonem do teraz wspominają Mourinho wszyscy piłkarze Interu. Wesley Sneijder deklaruje, że byłby gotów za niego umrzeć. Lucio zwierza się, że przy nikim innym nie czuł się tak niezwyciężony. Wreszcie Javier Zanetti, 37-letni weteran niezliczonych futbolowych wojen, opowiada z przejęciem o łączącej go z dowódcą więzi, jakiej nie doświadczył nigdy wcześniej.
Męczący się dziś w Mediolanie Rafael Benitez jest trenerem znakomitym. Ale tylko trenerem. Zastąpił herszta gangu, nieustraszonego bossa rzucającego wyzwanie całemu włoskiemu calcio i stojącego na czele sekty proroka w jednym. Nie sądzę, by piłkarze Interu go nie słuchali. Pewnie słuchają, tyle że niewiele słyszą. Z pola bitwy zostali przeniesieni do laboratorium, w szatni nie przemawia już guru, w szatni wykłady wygłasza belfer. Znów - belfer znakomity, godny najszacowniejszych uniwersytetów, ale tylko belfer. Typ zimny, na tle gorącego poprzednika wręcz lodowaty, niezdolny do wypełnienia emocjonalnej pustki, która zobojętnia osieroconych graczy. Wydłużył za to treningi. I przynudza. I nie umie prawić komplementów, dzięki którym piłkarze musieli nabrać przeświadczenia, że są najlepsi na planecie - Mourinho w uwodzeniu też był mistrzem.
Nawet sam Benitez, dotąd wymawiający się głównie pechową serią kontuzji, zdiagnozował już problem natury psychologicznej. Odkrył go po środowej katastrofie 0:3 w Lidze Mistrzów - kilka dni wcześniej właściciel Massimo Moratti wrzasnął, że nawet w meczach bez stawki nie życzy sobie ostentacyjnej bylejakości, tymczasem piłkarze Werderu Brema po meczu otwarcie przyznawali, że rywale sprawiali wrażenie, jakby symulowali bieganie.
I tak mediolańczycy polecieli na klubowe mistrzostwa świata do Kataru po najmarniejszej jesieni od początku dekady. Jeśli nawet wygrają, swojego trenera niekoniecznie ocalą. Jego portugalski poprzednik mylił się, kiedy ogłaszał, że Benitez zastanie w nowej pracy same luksusy, i wręcz zobowiązał go do dalszego kolekcjonowania trofeów, które uznał za odbębnianie formalności. Jest dokładnie odwrotnie, a Moratti wybrał najgorszy moment, by po raz pierwszy, odkąd w połowie minionej dekadzie przejął klub, powstrzymać się od wydatków na transfery. Odmówił wstrzyknięcia w nią nowych mocy, gdy szczególnie ich potrzebowała.
A "Wyjątkowy" zaprowadza swoje porządki w Realu. W derbach z Barceloną poniósł najbardziej dotkliwą klęskę w karierze, więc zapewne wykorzysta gorycz i wściekłość piłkarzy, by zjednoczyć ich wokół celu ponad wszystkie - rzuceniu wyzwania przeciwnikowi coraz częściej reklamowanemu jako najwspanialsza drużyna w dziejach klubowego futbolu. W Madrycie jeszcze nie wiedzą, czy się uda i ile z Mourinho osiągną. Ale powinni mniej więcej wiedzieć, co czeka ich po Mourinho.