Rafał Stec: Niebezpieczne związki

To był tydzień jak każdy. Piłkarze Arsenalu oblali zupą trenera Manchesteru, podczas meczu Liverpoolu z Millwall na boisku lądowały wyrwane z trybun krzesełka, spotkania Den Haag z Ajaksem Amsterdam nie dokończono z powodu antysemickich wyzwisk kibiców, na stadionie japońskiej Kashimy Antlers fani starli się z graczami, Wisła i Legia grały pod hasłem "stop przemocy". Przemocy, której władze - nawet jeśli będą surowo karać i zrezygnują z ulgowych wyroków dla bogatych - nie wyrugują z trybun długo jeszcze bardzo, bardzo długo. Przynajmniej dopóty, dopóki przeniesienie klubu FC Barcelona do Madrytu będzie konceptem równie surrealistycznym co wysłanie Bazyliki św. Piotra do Teheranu.

Piłka jest bowiem zbyt ważna i nawet klasyk, który obwołał ją "najważniejszą spośród nieważnych rzeczy na świecie", tej ważności nie docenił. Jakkolwiek górnolotnie to zabrzmi, futbol bywa synonimem pojęć najwyższych - narodu, honoru, ojczyzny - a kiedy nim bywa, wywołuje i najwyższe emocje, także niezdrowe - jak nienawiść i niekontrolowana agresja. Barcelona przecież "znaczy więcej niż klub" (tak głosi jej motto), jest symbolem narodowości latami tłamszonej przez hiszpański rząd, a stadion Camp Nou długo był jedynym miejscem, gdzie Katalończycy mogli manifestować swoją odrębność. Ich ideologia zakłada zresztą, że "katalońskości" się nie dziedziczy, że możesz urodzić się w Dąbrowie Górniczej i zostać Katalończykiem, byleś - to jeden z warunków - kochał Barcę. W Glasgow rywalizacja Rangers z Celtikiem to mecze protestantyzmu z katolicyzmem, kibice tych pierwszych przy dźwiękach "Simply the Best" ryczą "Fuck the Pope!", nie bacząc na drobiazg, że wiarę Papieża podziela większość obcokrajowców z własnej drużyny. W Belgradzie fani Crvenej Zvezdy bez żenady rzucają "Chorwaci? Zabić ich wszystkich". Przynajmniej jeśli wierzyć Franklinowi Foerowi relacjonującemu w książce "How Soccer Explains the World" spotkania z kibicowskimi gangami, które organizował zbrodniarz wojenny Arkan. Ten ostatni zbudował też krótkotrwałą potęgę belgradzkiego Obilicia - zatrzymał się dopiero na kwalifikacjach Ligi Mistrzów, bo piłkarzy Bayernu nie odważył się zastraszać (lokalni rywale bronili się przed wizytami w szatni, spędzając przerwę... na boisku). Dziś przywódcy chuligańskich falang związanych z Crveną Zvezdą otrzymują od klubu stypendia, w latach 90. to oni mieli odegrać decydującą rolę w odradzaniu się serbskiego nacjonalizmu opartego na idei Serbów jako ofiar historii skazanych na nieustającą walkę o godność.

Wyliczankę można ciągnąć. Przywołać przywiązanie Basków do Athleticu Bilbao (wciąż nie zatrudnia piłkarzy spoza regionu, choć liga hiszpańska to istna wieża Babel!), nienawiść fanów z Holandii do dekorującego stadion izraelską flagą Ajaksu Amsterdam, neonazistowskie bojówki prowadzące rekrutację na trybunach rzymskiego Lazio etc. Rozmiary felietonu wykluczają jednak szczegółowe przybliżanie geografii futbolowych szowinizmów, a Barcelona, Glasgow i Belgrad stanowią wyraziste przykłady - klubowe barwy wyrażają tam tożsamość etniczną, religijną, w ostatnim przypadku piłka to wręcz narzędzie nieustającego wybijania się na niepodległość. Nawet u nas, w kraju jednolitym kulturowo i narodowościowo, spotyka się kibiców Legii Warszawa twierdzących, że Lecha Poznań trzeba tępić, bo Wielkopolska chce oderwać się od reszty państwa. Niemożliwe? Słyszałem na własne uszy, oni mówią to serio!

To oczywiście przypadki absolutnie skrajne, w Polsce za stadionowymi bijatykami nie kryje się żadna ideologia, a jeśli nawet, to sztucznie zapożyczona. Są jednak w Europie miejsca zapalne, gdzie oderwanie przejawów ksenofobii (lub pragnienia niezależności) od futbolu jest w przewidywalnej przyszłości nierealne. W Europie, bo Amerykanie mają odmienne tradycje, sport to dla nich entertainment, czysta rozrywka, więc problem z przemocą na stadionach tam nie istnieje. Katalończyk w ucieczce Luisa Figo do Madrytu widzi zdradę, za oceanem transfer baseballowego idola z Zachodniego na Wschodnie Wybrzeże nie różni się szczególnie od przenosin Tomasza Lisa z TVN-u do Polsatu. Przesada? Najwyżej leciutka, w końcu drużynę Dodgers, nieśmiertelną legendę baseballa, przerzucono z nowojorskiego Brooklynu do Los Angeles, podobnie jak hegemona początków NBA Minneapolis Lakers.

Pomysł wyeksportowania madryckiego Realu na kraniec Hiszpanii przypominałby majaki szaleńca, bo towarzyszące europejskiemu futbolowi emocje wynikają z czegoś więcej niż tylko dramaturgii spektaklu. Zresztą południowoamerykańskiemu też, w końcu Maradona zyskał status bóstwa (powstał Kościół jego wyznawców). A ponieważ w imię religii ludzie mordują się od tysięcy lat, ponieważ wyposażeni w niebezpieczną broń (korki) piłkarze krwawią i lądują na noszach, agresja w kibicach się rodziła, rodzi i rodzić będzie. Będzie, dopóki nie zginie nacjonalizm, rasizm i pozostałe ohydne "izmy", dopóki będą ludzie chwytający się wszelkich sposobów, by wykrzyczeć swoją odrębność i tęsknotę za wolnością.

Znów zrobiło się zbyt patetycznie? Powiedzcie to irańskim kobietom. Teheran przywołałem na wstępie nie bez powodu - Papież tam raczej nie zamieszka, muzułmanie nie pozwalają stawiać u siebie nawet zwykłych kościołów, ale stadiony są, w tym 120-tysięczny Azadi, czyli - o ironio - właśnie "Wolność". O ironio, bo jeśli poroztrząsać przez ułamek sekundy okrutny, częsty w krajach islamu zakaz wstępu kobiet na mecze, dochodzi się do karkołomnego wniosku, że istnienie feminizmu znajduje jednak racjonalne uzasadnienie.

Jednak irańskie władze się ugięły, po awansie reprezentacji do mundialu (1998) wpuściły na stadion trzy tysiące protestujących fanek, gdyż poziom emocji groził zamieszkami. I zagrozi jeszcze nieraz. Na szczęście czasem w słusznej sprawie.

Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.