Zdaniem fachowców, choć cena wydaje się szokująca, to nie będzie rekordem zbyt długo. Poprzednia najwyższa suma została zapłacona pół roku temu za kartę Mike’a Trouta z 2009 r. Jest to o tyle ciekawa karta, że Trout - dziś jeden z najlepszych baseballistów w USA, w MLB zadebiutował dopiero w 2011 roku. Karta z w 2009 została wydana, gdy zawodnik został dopiero wybrany w drafcie jako kandydat do gry w Los Angeles Angels. Pół roku temu karta nosząca oryginalne miano: "2009 Bowman Chrome Draft Prospects Mike Trout Superfractor signed Rookie Card Serial" została sprzedana za 3,96 mln dolarów. Jej sprzedawca – konsultant ds. zakładów bukmacherskich David "Vegas Dave" Oancea kupił kartę dwa lata wcześniej za 400 tys. dolarów. Jak łatwo policzyć na inwestycji zarobił 1000 procent!
Dlatego Bob Gough uważa, że cena, którą zapłacił za kartę Mantle’a wcale nie jest szokująca. - Ta karta jest niedowartościowana - mówi w rozmowie z "The Athletic". - Jeśli spojrzysz na inne, mniej kultowe karty, to w ciągu ostatniego roku czy dwóch lat ich wartość rosła - 10 czy nawet 30 razy! Poczułem, że znalazłem lukę na rynku i rzuciłem się w nią - dodał.
Dla Gougha była to już piąta karta Mantle’a z 1952 r., którą kupił. Ta ma najwyższą wartość, bo jest w najlepszym stanie. Ten stan określany jest przez fachowców. Rekordowa karta to "dziewiątka". Gough miał jeszcze "czwórkę", "piątkę", "szóstkę" i "ósemkę". Tę ostatnią kupił za 380 tys. dolarów, a dziś warta jest 1,6 mln dolarów. Natomiast "szóstkę" Gough sprzedał przyjacielowi, producentowi muzycznemu i DJ-owi Steve’owi Aokiemu . - Na świecie jest tylko 35 "ósemek", sześć "dziewiątek" i trzy "dziesiątki". Dlatego myślę, że 1,6 mln za "ósemkę" to wciąż z zbyt tanio - mówi Gough.
Ostatnia dziesiątka została sprzedana 10 lat temu za 136 tysięcy dolarów. Według Gough jej wartość sięga dziś 40 mln dolarów.
Kolekcjoner ujawnił "The Athletic", że jeszcze w tym samym tygodniu, w którym kupił kartę Mantle’a, dostał dwie oferty odsprzedaży. Jedną za 6 mln dolarów, a drugą za 8 mln. Obie odrzucił, ale nie wykluczył, że kiedyś może tę kartę sprzedać. - Wszystko jest na sprzedaż za odpowiednią cenę - mówi.
Na co dzień Gough swój zakup trzyma w skarbcu w Oregonie, ale gdy chciał swoje cenne trofeum pokazać rodzicom, wysłał po nie specjalny opancerzony samochód z ochroną.
Za kartą Mantle’a z 1952 r. kryje się ciekawa historia. Sam zawodnik to jedna z największych legend baseballu. Siedem razy wygrywał World Series i ustanowił wiele rekordów wszech czasów finałów ligi MLB jak choćby w liczbie home runów, czy dostarczonych punktów. Ale do legendy przeszedł również z powodu chronicznego bólu kolan, z którym grał przez całą 18-letnią karierę. - Wybijanie piłki jest łatwe - mówił. - Najtrudniejsze jest bieganie od bazy do bazy. W 1952 r. nie był jeszcze gwiazdą pierwszej wielkości, choć za sobą miał już pierwszy tytuł mistrza świata i kontuzję, która wyeliminowała go z poboru na wojnę koreańską.
W karcianym biznesie rok 1952 to był rok przełomowy. Właściwie dopiero wtedy na rynku pojawiły się pierwsze kolekcjonerskie karty baseballowe z prawdziwego zdarzenia. Obok wizerunku zawodnika znalazły się na nich: nazwisko, logo drużyny, faksymile autografu z przodu karty, a na jej odwrocie: wiek, waga, wzrost i statystyki meczowe.
Za twórcę tego rodzaju kart uchodzi Sy Berger – weteran drugiej wojny światowej, który pierwsze projekty nowych kart naszkicował razem z przyjacielem Woodym Gelmanem na kuchennym stole w mieszkaniu tego drugiego na Brooklynie. Berger i Gelman pracowali dla firmy Topps, która karty według nowego wzoru wypuściła wiosną w 1952 r. Sprzedawano je w paczkach. Pierwsza partia rozeszła się na pniu. Druga – wydana jesienią - nie chwyciła. Jedną z teorii na słabą sprzedaż tłumaczy się faktem, że jesienią dzieciaki – które zazwyczaj kupowały karty – bardziej interesowały się rozpoczynającym się we wrześniu sezonem futbolu amerykańskiego niż baseballem. Niemniej jednak Topps został z mnóstwem paczek niesprzedanych kart. Aby opróżnić firmowe magazyny, Berger wynajął statek i zapakował towar, aby go zatopić na dnie rzeki Hudson. Do dzisiejszych czasów ocalały nieliczne egzemplarze z tamtej serii.
Ale sportowe karty kolekcjonerskie mają w USA dłuższą historię. Zaczyna się ona już w latach 60. XIX wieku, gdy baseball podbijał Amerykę i powstawały pierwsze zawodowe ligi w tym sporcie. Zresztą, nawiasem mówiąc, inne sporty nie za bardzo mogły USA podbijać, bo koszykówkę wymyślono dopiero 35 lat później, a futbol w samej Wielkiej Brytanii dopiero raczkował i to w kilku odmianach.
Popularność baseballistów chciał wykorzystać biznes. W związku z tym na różnego rodzaju firmowych kartach wizytowych zaczęli się pojawiać najsławniejsi baseballiści. Produkcję przemysłową kart z wizerunkiem zespołów zaczął w 1868 r. producent sprzętu do baseballa - Peck and Snyder. Później karty pojawiły się jako element reklamowy przy paczkach papierosów, tytoniu czy gum do żucia. Z tego okresu najcenniejszą kartą jest wizerunek Honusa Wagnera. Zawodnik zwany "Latającym Holendrem" był wielkim przeciwnikiem używek i zażądał, aby jego wizerunek zniknął z paczek papierosów i tytoniu, bo nie chciał w ten sposób zachęcać dzieci do palenia. Produkcję kart Wagnera zakończono w 1911 roku. Do naszych czasów zachowało się tylko 57. Rekordowa została sprzedana w 2016 r. za 3,1 mln dolarów.
Pandemia jest wyjątkowym czasem dla kolekcjonerów w USA. Według danych z platformy eBay sprzedaż kart kolekcjonerskich wzrosła w ciągu roku o 142 procent. 4 miliony kart więcej zmieniło właścicieli niż w 2019 r. Do miliarda dolarów wzrósł rynek nowych kart kolekcjonerskich po okresie zapaści, gdy był 5 razy mniejszy i wynosił 200 mln dolarów kilka lat temu.
- Ten przemysł nigdy nie był w lepszej formie niż teraz - mówi "The Athletic" David Leiner, dyrektor generalny The Topps Company. - Widzimy znaczący skok w zainteresowaniu karta, szczególnie baseballowymi.
Poprzednio to szaleństwo miało swój szczyt w początku lat 90. Wtedy jednak firmy dopadł na tym rynku kryzys nadprodukcji. Bańka pękła. Rynek się skurczył, a z 10 tysięcy sklepów w całych Stanach Zjednoczonych zostało raptem tysiąc. Teraz dźwignią handlu jest internet, a firmy nauczone doświadczeniem sprzed trzydziestu lat, limitują swoje wydawnictwa. Wolą sprzedawać mniej, ale drożej.