Była mistrzynią Wimbledonu, US Open i nr 1 na świecie. Skończyła karierę z rozpaczy

"Uścisnęłam dłoń królowej Anglii. Daleką drogę przebyłam od czasu, gdy jeździłam autobusem na miejscach przeznaczonych dla kolorowych" - napisała Althea Gibson po swoim zwycięstwie w Wimbledonie w 1957 r. Była pierwszą ciemnoskórą zawodniczką, która tego dokonała.

W poniedziałek minęły dokładnie 63 lata od finału tenisowego turnieju na kortach Wimbledonu, w którym Althea Gibson pokonała Darlene Hard 6:3, 6:2. Podczas całego turnieju w 1957 r. rozstawiona z numerem jeden zawodniczka nie straciła nawet seta. Była pierwszą tenisistką w historii, której trofeum wręczyła sama Elżbieta II, królowa imperium brytyjskiego. Na cześć Gibson w Nowym Jorku odbyła się parada, a sama zawodniczka dostała order od burmistrza, Roberta F. Wagner Jr.

Zobacz wideo

Królowa tenisa nie może zjeść korony

Rok później było nieco gorzej - po drodze do zwycięstwa w Wimbledonie Gibson przegrała jedną partię, a w finale pokonała Brytyjkę Angelę Mortimer 8:6, 6:2. Potem jeszcze Afroamerykanka wygrała kolejny wielkoszlemowy turniej - US Open. I zakończyła tenisową karierę.

Ktoś, kto nie zna kontekstu historycznego, pewnie napisałby: odeszła u szczytu sławy. Ale to byłoby poważne nadużycie. Gibson zakończyła karierę u szczytu rozpaczy.

"Moje finanse były w opłakanym stanie. Byłam królową tenisa, ale przecież nie mogłam zjeść korony. Nie mogłam też wysłać swojego tronu przypiętego do formularza podatkowego do urzędu skarbowego. Poborca podatkowy, właściciel domu, który wynajmował mi mieszkanie, czy sklep spożywczy wolą żywą gotówkę. A ja rządziłam pustym kontem bankowym" - napisała we wspomnieniach Gibson. Brutalna prawda była taka, że najlepsza tenisistka świata, sportsmenka roku 1958 r. w plebiscycie agencji prasowej AP była zbyt biedna, by uregulować najbardziej podstawowe rachunki.

W tamtych czasach tenisowy sukces nie dawał żadnych gratyfikacji finansowych. W turniejach Wielkiego Szlema mogli startować tylko amatorzy. Nie było żadnych nagród za zwycięstwo. Nie było żadnych zwrotów za koszty podróży czy hotel. Bez zamożnej rodziny, stypendium z klubu, czy pomocy darczyńców tenisowa kariera była praktycznie niemożliwa. Zawodnicy nie mieli sponsorów w postaci potężnych firm jak teraz.

Tenisistka podwójnie wykluczona

I jeśli wziąć pod uwagę te okoliczności, to Gibson dokonała niemożliwego. Została 11-krotną mistrzynią turniejów wielkoszlemowych, choć była podwójnie wykluczona. Po pierwsze jako biedna, po drugiego jako Afroamerykanka.

Była wybitnie utalentowana sportowo, ale tenis nie był jej miłością. Wolała koszykówkę, a piłkę tenisową odbijała twardą, drewnianą rakietą. Właśnie w paddle tennisie odniosła pierwsze sukcesy. Widząc jej talent, sąsiedzi zebrali pieniądze, by mogła szkolić się w Cosmopolitan Tennis Club. Po roku treningów z prawdziwą tenisową rakietą wygrała mistrzostwa stanowe American Tennis Association - tenisowej organizacji dla czarnych. Wtedy pomogli jej dwaj entuzjaści tego sportu Hubert Eaton i Robert W. Johnson. Namówili ją do przenosin z nowojorskiego Harlemu na południe USA. Dzięki nim mogła uczestniczyć w zajęciach z profesjonalnym instruktorem i skończyć studia.

Wciąż jednak nie mogła grać z najlepszymi amerykańskimi tenisistkami w US Open. Co prawda amerykańska federacja tenisowa oficjalnie nie miała przepisów o segregacji rasowej, ale żeby wystąpić na kortach Forest Hills (na Flushing Meadows turniej przeniósł się w 1978 r.) trzeba było zbierać punkty w mniejszych turniejach organizowanych przeważnie przez kluby tylko dla białych.

Bariery rasowe wcale nie runęły

Do gry w US Open Gibson została zaproszona w 1950 r. dzięki lobbingowi gwiazdy tenisa - 18-krotnej mistrzyni wielkoszlemowej Alice Marble. Ona to w magazynie wydawanym przez tenisową federację wezwała tenisowe władze, by dać szanse Gibson na grę z najlepszymi.

Prawdziwą międzynarodową karierę Gibson mogła rozpocząć dopiero, gdy w 1955 r. dostała stypendium od Departamentu Stanu, a potem gdy została włączona do reprezentacji USA na turnieje w Europie. Wtedy jedyny raz w życiu zagrała w Australian Open (przegrała w finale) oraz Roland Garros (wygrała).

W sumie w ciągu trzech sezonów (1956-1958) wygrała 11 wielkoszlemowych tytułów - 5 w singlu, 5 deblu i jeden w mikście. - To była jedna z najlepszych zawodniczek wszech czasów - mówił o niej Bob Ryland, pierwszy zawodowy tenisista Afroamerykanin, który potem był trenerem m.in. sióstr Williams. - Martina Navratilova nawet by się do niej nie zbliżyła, a pewnie wygrałaby nawet z siostrami Williams.

Po zakończeniu tzw. amatorskiej kariery Gibson próbowała zarabiać na życie, grając pokazowe mecze, bo zawodowych turniejów dla kobiet właściwie nie było. W 1959 r. grała z Amerykanką Karol Fageros jako rozgrzewka przed meczami koszykarskiej drużyny Harlem Globetrotters. To była jej jedyna wielka wypłata. Zarobiła podobno 100 tys. dolarów. Później już nie dostawała zaproszeń na turnieje. Ta część kariery wiązała się dla niej z największym rozczarowaniem: "Gdy się rozejrzałam wokół, dostrzegłam, że białe zawodniczki, które rozbijałam wcześniej na korcie, dostają oferty i zaproszenia. Natychmiast dotarło do mnie, że moje zwycięstwa wcale nie zniszczyły barier rasowych raz na zawsze jak - może naiwnie - miałam nadzieję. Albo zniszczyłam je, ale znów zostały wzniesione za moimi plecami".

Liga tylko dla czarnych

W ubiegłym tygodniu Amerykanie obchodzili jeszcze inną ważną sportową rocznicę. Stulecie powstania tzw. murzyńskich lig (Negro Leagues). Hołd ich zawodnikom oddał były prezydent, Barack Obama.

Powstały one, ponieważ Afroamerykanie nie byli przyjmowani do drużyn zawodowych na mocy niepisanego porozumienia, które przyjęły wszystkie zawodowe kluby w USA. Obowiązywało ono do 1946 r., gdy pierwszym ciemnoskórym zawodnikiem w MLB został Jackie Robinson.

Wielu lepszych od niego zawodników nie miało takiej możliwości. Jak choćby Josh Gibson, o którym niektórzy historycy twierdzą, że zaliczył w karierze więcej home runów niż słynny Babe Ruth. Pewności nie ma, bo w Negro Leagues statystyk nie prowadzono tak skrupulatnie. Niemniej jednak są tacy fachowcy, którzy Gibsona umieszczają wśród najlepszych dziesięciu baseballistów w historii. Na podobnie wysokie miejsce zasługuje wymieniony przez Obamę Satchel Paige, który ostatni występ zaliczył w wieku 59 lat. Był nie tylko sportowcem, ale też bohaterem ludowym, którego nie złamały żadne przeciwności losu.

Ale najlepszym ze wszystkich wykluczonych był prawdopodobnie Oscar Charleston, o którym Joe Posnanski z The Athletic napisał: "Rasizm nie tylko zablokował karierę Oscara Charlestona. Rasizm próbował go wykreślić z historii".

Pisarz Jeremy Beer swojej książce dał tytuł: "Oscar Charleston: życie i legenda najwspanialszego zapomnianego gracza w baseball".

Honus Wagner, legenda baseballa, mówił o Charlestonie: - Widziałem wielu wspaniałych graczy przez wiele lat, gdy byłem związany ze sportem. Nie widziałem nikogo lepszego niż on.

Czytaj także:

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.