Rewolucja kosztowała 200 dolarów. Jej efektem jest CR7 czy RL9

W czwartek będziemy obchodzić 60. rocznicę wydarzenia, które trwale zmieniło stadiony świata.

Kiedrosport autorstwa dziennikarza Sport.pl Michała Kiedrowskiego to cykl tekstów o sporcie, jego okolicach i dyscyplinach, o których rzadko można przeczytać w polskim internecie. Co wtorek o 19 na Sport.pl i Gazeta.pl.

- To kosztowało tylko 200 dolarów, dlaczego więc nie mieć nazwisk na swoich koszulkach - tak mówił cytowany w "New York Times" Bill Veeck, menadżer baseballowej drużyny MLB, Chicago White Sox. To był jego pomysł. 13 marca 1960 r. baseballiści White Sox pokazali podczas przedsezonowego sparingu nowość na światowych boiskach: koszulki z nazwiskiem zawodników na plecach.

Początkowo zawodnicy "podpisane" stroje nosili tylko na meczach wyjazdowych. - Kibice w Chicago są bardzo dobrze zaznajomieni z naszymi graczami - tłumaczył nowojorskiej gazecie Ed Short, rzecznik prasowy ekipy.

Shaw został Showem

Oczywiście, jak to z wszystkimi nowinkami, nie brakowało kpin z pomysłu Veecka. - Dobrze, że mam szerokie plecy. W innym wypadku nie zmieściliby wszystkich liter mojego nazwiska na koszulce - śmiał się stukilogramowy pierwszobazowy Ed Kluszewski - zawodnik, o polskich korzeniach.

Nie obyło się też bez wpadek. Właśnie Kluszewski dostał koszulkę, na której w jego nazwisku były aż dwa błędy - odwrócone "z" i "x" zamiast drugiego "k". Jego kolega - miotacz Bob Shaw został Showem.

Ed Kluszewski
Ed Kluszewski AP Photo

Szybko okazało się, że nazwiska na koszulach to był strzał w dziesiątkę. Z dwóch powodów. Po pierwsze ułatwiały kibicom śledzenie transmisji telewizyjnych. Z drugiej strony zawodnicy stali się jeszcze bardziej rozpoznawalni, a fani zapragnęli nosić na sobie koszulki z ich nazwiskami. Otwierało się wielkie pole do dodatkowego zarobku dla klubów.

W tym samym roku jesienią sześć na osiem drużyn w nowopowstałej lidzie American Football League wypisało nazwiska swoich graczy na koszulkach. Najdalej poszli w tym Oakland Raiders, którzy obok nazwiska zmieścili też imię.

Kolejnym innowatorem na tym polu był Charles Finley, właściciel Kansas City Athletics, który przeniósł później swoją drużynę do Oakland. Zachęcał on swoich baseballistów, by zamiast nazwisk umieszczali na swoich koszulkach pseudonimy lub imiona.

Szybko ta zachęta udzieliła się innym zespołom i innym ligom. Ciekawym przykładem ewolucji nazwiska na koszulce jest Elvin Hayes, jeden z najlepszych zawodników w historii NBA, który zwany był "The Big E".

To było z pewnością najkrótsze nazwisko na koszulce zawodnika. Najdłuższe, jeśli chodzi o amerykańskie ligi, należało do baseballisty Jarroda Saltalamacchii.

Ukarani zostali, ale rozgłos zdobyli

Jak było do przewidzenia, niektórzy zawodnicy poszli w tym za daleko. Doug Cunningham z San Francisco 49ers tylko przez jeden mecz nosił koszulkę ze swoim przezwiskiem "Goober". Jeden z trenerów zespołów Ed Hughes tłumaczył potem: "Dałem mu pozwolenie tylko na jeden mecz. Nie możemy jednak pozwolić na to, aby każdy wypisywał sobie na plecach, co chce". Goober to mało pochlebne określenie mieszkańców południowych stanów USA. Można je tłumaczyć jako wsioch czy prostak. U nas podobne odczucia wywołałoby, gdyby ktoś chciał sobie na koszulce napisać np. "moher".

W 1976 r. cała drużyna Atlanta Braves używa na koszulkach swoich ksywek zamiast nazwisk czy imion, ale uwagę mediów i władz baseballowej ligi przyciągnął strój Andy'ego Messersmitha. Zawodnik na plecach nosił słowo Channel nad swoim numerem 17. Skojarzenie z telewizją kablową o nazwie Channel 17 było oczywiste. Tym bardziej że należała ona do Teda Turnera, właściciela Braves. Chub Feeney, ówczesny prezydent National League, w której grała drużyna z Atlanty, udzielił ostrej reprymendy właścicielowi klubu, a menedżera Dave'a Bristola i trenera Verna Bernsona ukarał finansowo za niezgodną z przepisami reklamę.

- Wiedzieliśmy, że liga wkroczy i zastopuje to, ale zdobyliśmy w ten sposób mnóstwo rozgłosu - powiedział potem telewizji ESPN, dyrektor PR w Atlanta Braves.

W MLB pozostał jednak jeden zespół, który na swoich koszulkach nie umieszcza nazwisk swoich zawodników. To New York Yankees. Natomiast San Francisco Giants i Boston Red Sox mają jedynie numery na strojach "domowych".

Koszulki były tylko dla dzieci

W piłce nożnej na nazwiska zawodników na plecach trzeba było czekać aż do lat 90. W Premier League po raz pierwszy pojawiły się w sezonie 1992/1993. Aż dziwne, że tak późno. Koszulkowy biznes rozwijał się bowiem już wcześniej. W latach 50. brytyjski producent odzieży sportowej Admiral sprzedawał koszulki w barwach klubowych. Co ciekawe asortyment był tylko dziecięcy. Nikomu do głowy wtedy by nie wpadło, że dorosły człowiek mógłby na co dzień paradować w kolorowej koszulce swojego klubu. Na zmianę mody trzeba było czekać aż do późnych lat 90. Koszulkowy biznes stał się wtedy poważnym przedsięwzięciem. Spersonalizowane koszulki z nazwiskiem na plecach wspomagały sprzedaż. Po transferze Cristiano Ronaldo z Manchesteru United do Realu w świat poszła informacja, że suma odstępnego - 95 mln euro - zwróciła się Realowi w sprzedaży koszulek. Było to oczywiście nieprawda. Owszem Real sprzedał ponad milion koszulek z nazwiskiem Ronaldo na plecach po 85 euro każda, ale przecież z tej sumy tylko niewielki procent zasilił klubowe konto (ok. 12,5 euro za sztukę).

Dziś koszulkowy biznes rozwija się coraz bardziej dynamicznie. Numer na trykocie stał się nieodłączną częścią wizerunku piłkarza. Każdy wie, że CR7 to Cristiano Ronaldo, a RL9 to Robert Lewandowski. Po ważnych transferach jedną z najważniejszych dla fanów informacją jest to, z jakim numerem zawodnik będzie występował w nowym klubie. Wystarczy zerknąć na wyniki najczęściej wyszukiwanych fraz, by się o tym przekonać.

Rekordzistą w liczbie sprzedanych koszulek w historii jest podobno David Beckham. W trakcie kariery byłego piłkarza, który grał w Manchesterze United, Realu Madryt, Milanie, PSG i Los Angeles Galaxy, sprzedano ponad 10 milionów koszulek z jego nazwiskiem na plecach za ponad miliard funtów.

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.