Kiedrosport autorstwa dziennikarza Sport.pl Michała Kiedrowskiego to cykl tekstów o sporcie, jego okolicach i dyscyplinach, o których rzadko można przeczytać w polskim internecie. Co wtorek o 19 na Sport.pl i Gazeta.pl.
Już w pierwszym meczu, choć Astros grali na własnym stadionie FITTEAM Ballpark w ośrodku treningowym w West Palm Beach na Florydzie, niedawni mistrzowie tak obawiali się fanów i swoich i rywala - Washington Nationals, że wystawili do gry rezerwowy skład. Owszem Teksańczyków przywitały gwizdy i buczenie, ale do większych incydentów nie doszło. Zadbała też o to ochrona, która odebrała kibicom wszystkie banery i transparenty, które mogłyby obrażać zawodników Astros.
Takie zachowanie to konsekwencja skandalu, który wybuchł w USA, gdy okazało się, że Astros w drodze po mistrzostwo świata - jak oficjalnie nazywa się tytuł najlepszej drużyny MLB - oszukiwali, podkradając rywalom znaki, jakie między sobą wymieniali łapacz i miotacz drużyny przeciwnej. Na czym dokładnie polega to oszustwo, pisałem przed miesiącem. W skrócie chodzi o to, że podkradanie sygnałów rywala znacznie ułatwia pałkarzowi odbicie piłki rzuconej przez przeciwnika, bo z góry wie, czy pośle on piłkę szybką, podkręconą, czy zwalniającą.
Astros zostali za swój czyn ukarani przez MLB. Fani uważają jednak, że zbyt łagodnie. Teksańczycy zapłacą tylko grzywnę i stracą możliwość zaciągania najlepszych zawodników w drafcie, ale tytuł zachowali. Takie podejście do sprawy nawet kibiców pikników - jak u nas pogardliwie nazywa się fanów, którzy na stadionie chcą przede wszystkim przyjemnie spędzić czas - zmieniło w zagorzałych fanów. Na meczach Astros w Lidze Grejpfrutowej nie ma już leniwej, wyluzowanej atmosfery, jaka towarzyszyła im wcześniej. Są za to obraźliwe okrzyki i transparenty, buczenie i żądanie oddanie "ukradzionego" mistrzostwa.
Do napiętej atmosfery przyczynia się też fakt, że zawodnicy Astros w pierwszych meczach wyjątkowo często byli uderzani piłką przez miotaczy rywali. W baseballu to najprostszy sposób wymierzania "sprawiedliwości" zawodnikowi rywala. Zdaniem fanów to pokazywało, jak przeciwnicy nie cierpią Astros.
Komentatorzy radzili, by wstrzymać się z taką interpretacją i okazało się, że to oni mieli racji. Po dziesięciu meczach Houston zostało w tej kategorii statystycznej wyprzedzone przez cztery inne zespoły.
To wcale nie oznacza, że rywale przeszli do porządku dziennego nad przekrętami drużyny z Houston. Co jakiś czas któryś z gwiazdorów krytykuje MLB za zbyt łagodny wyrok lub wyzłośliwia się na Astros. Ostatnio miotacz Cincinnati Reds Trevor Bauer w meczu przeciwko Los Angeles Dodgers sam pokazywał rywalom, na jaki rodzaj rzutu mają się przygotować. Po meczu powiedział jasno, że był to protest przeciwko "oszustom, którzy okradli wielu ludzi".
Bauer nie mógł swojej manifestacji uskutecznić w meczu przeciwko Astros, bo jego zespół gra w Lidze Kaktusowej, a Astros w Grejpfrutowej.
Na te dwie ligi zespoły MLB dzielą się podczas przygotowań do sezonu. Jedna połowa drużyn jedzie trenować do Arizony, a druga na Florydę. Tam zespoły rozgrywają między sobą mecze zwane od charakterystycznych dla tych stanów roślin Ligą Kaktusową (Arizona) i Grejpfrutową (Floryda). Oczywiście wyniki tych meczów nie są ważne. To tylko sparingi, które mają na celu przygotować drużynę na sezon, wyłonić kadrę na rozgrywki, przetestować nowych graczy itp.
MLB skrupulatnie jednak liczy drużynom zwycięstwa i porażki, prowadzi statystyki zawodnikom i drużynom, a telewizje lokalne w całych Stanach Zjednoczonych transmitują niemal wszystkie mecze na żywo. Dla kibiców to też gratka. Setki tysięcy ludzi zamiast na narty, czy na plaże spędza zimowe urlopy, oglądając baseballowe sparingi na Florydzie i Arizonie. Choć ta część sezonu nosi nazwę "wiosennych treningów", to mecze mają pełną oprawę z prezentacją zawodników i odbywają się na normalnych, choć niewielkich stadionach z pełnym zapleczem gastronomicznym. Można więc tam spędzić wiele godzin. Zwłaszcza że to czasy, gdy gwiazdy też są bardziej dostępne dla fanów niż w sezonie zasadniczym. A że odległość między stadionami nie jest wielka - w Arizonie najdalsze obiekty oddalone są od siebie raptem o 65 km, a na Florydzie o 336 km - to fani co dzień mogą obejrzeć mecz swojej drużyny niezależnie czy jest on u siebie, czy na wyjeździe.
Niektóre z tych stadionów to prawdziwe cacuszka. Na przykład Boston Red Sox wybudował w Fort Mayers na Florydzie kopię swojego domowego obiektu Fenway Park. Trybuny co prawda mogą pomieścić o wiele mniej kibiców - 10 tys. - ale JetBlue Park ma wszystkie charakterystyczne elementy pierwowzoru z tzw. Zielonym Potworem na czele, czyli wysoką ścianą z ręcznie zmienianymi wynikami po lewej stronie od trybuny za bazą domową. Stadion wraz z kompleksem treningowym kosztował Red Sox 78 mln dolarów.
Stadion żyje cały rok, bo gdy nie przygotowują się tutaj baseballiści z MLB, to służy lokalnemu zespołowi Red Sox występującemu w Gulf Coast League - niższej lidze baseballowej oraz lokalnej społeczności.
Te dwie ligi o niepoważnych nazwach mają całkiem duże znaczenie ekonomiczne dla obu stanów. W ubiegłym roku przez niespełna pięć tygodni sprzedano na mecze 3,2 mln biletów, to o pół miliona więcej niż przez cały rok w naszej piłkarskiej ekstraklasie. Dzięki Lidze Kaktusowej gospodarka Arizony zyskuje 644 mln dolarów rocznie, a budżet bogaci się o 32 mln dolarów podatkowych wpływów. Rozgrywki dają 6,5 tysiąca miejsc pracy. Na Florydzie lokalna gospodarka zyskuje natomiast 674 mln dolarów i 7,1 tysiąca miejsc pracy.
A wszystko zaczęło się w 1886 r. Wtedy to Chicago White Stockings (obecnie Chicago Cubs) pojechali na pierwszy w historii sportu przedsezonowy obóz przygotowawczy do Hot Springs w Arkansas. Drużyna wygrała potem mistrzostwo National League z bilansem 90 zwycięstw i 32 porażek. Rywale uznali, że jedną z tajemnic tego sukcesu był właśnie wiosenny obóz treningowy i zaczęli naśladować zespół z Chicago.