Mika Kojonkoski: - Technicznie sprawa wygląda tak samo. Rezultat, jaki osiąga się w skokach i lotach, zależy od tego, jak się wybiło, z jaką siłą, z jaką prędkością i czy we właściwym momencie. Bo jeśli to wszystko nie zadziała, skoczek nie znajdzie się na odpowiedniej wysokości, by "odlecieć".
Ale loty to wyzwanie tylko dla najlepszych. Bo kiedy narasta prędkość na zjeździe, zawodnik ma coraz mniej czasu na podjęcie właściwych decyzji, zgranie elementów, o których mówiłem. Wszystko jest trudniejsze - moment odbicia, zachowanie właściwej sylwetki w locie.
No i loty są bardziej niebezpieczne. To już jest igranie z życiem. Zawodnicy zdają sobie z tego sprawę. Kiedy skoczek zjeżdża z najazdu, czuje, jak grawitacja z ośmiokrotnie większą siłą ciśnie go w dół. A wiatr pcha go w tył. Cały czas musi kontrolować tor lotu i swoje ustawienie. Wtedy gdzieś w głębi umysłu każdego z nich coś pyta: "Co będzie dalej? Jak to się skończy, jeśli zrobię to albo to?". Tego nigdy nie da się wyzerować, powiedzieć sobie: "Nie ma żadnego ryzyka".
- Owszem, i to jest wielkie wyzwanie dla trenera. Musi zajrzeć głęboko w oczy każdemu zawodnikowi i sprawdzić, czy ma on niezbędną pewność siebie, czy jest wystarczająco skoncentrowany na swoim zadaniu, czy nic go nie rozprasza. Bez pewności siebie nie ma w ogóle co wychodzić na takiego mamuta jak ten w Harrachovie. Bo niepewny siebie zawodnik rozprasza się drobiazgami, jego myśli błądzą, szukają zaczepienią na czymkolwiek, byle nie na czekającym go skoku. Pewność siebie pozwala się zrelaksować, powiedzieć sobie: "Zrobię, co trzeba, to i to wykonam tak i tak". Reszta wyjdzie automatycznie. Zawodnik może skakać 10-15 lat, mieć perfekcyjną technikę, ale jeśli w jego umyśle jest jakaś maleńka blokada, nici z dobrego skoku.
Na przykład Janne Ahonen - na początku sezonu stracił pewność siebie, miał mnóstwo kłopotów, które nie pozwalały mu koncentrować się na skokach. Potem przyszedł upadek, po którym jeszcze bardziej stracił wiarę w siebie. Nie był zrelaksowany na progu i skakał bardzo słabo, a przecież to znakomity zawodnik. Na szczęście od dwóch miesięcy zaczyna ją powoli odzyskiwać.
- Nie umiem tego do końca wyjaśnić i chyba nikt nie potrafi. Myślę, że Simon musiał dokładnie wiedzieć, co zrobił źle podczas upadku, i wiedział, jak to kontrolować, żeby już nigdy tego nie powtórzyć. Ta świadomość dodała mu pewności siebie. A przy tym odpoczął przed igrzyskami więcej niż reszta.
Jest jeszcze inna rzecz: Ammann nie znosi skakać na mokrym śniegu, od razu w takich warunkach idzie mu gorzej. Właśnie na mokrym śniegu miał upadek w Willingen. Jego technika sprawdza się przy bardzo dużej prędkości na progu. W Salt Lake City miał swój ulubiony mróz i szybkie tory, po których sunął na nartach z niewiarygodną prędkością. Nie miał nic do stracenia. Jego talent - bo ma naprawdę wielki - eksplodował i taki był tego efekt. To była wielka sensacja.
- Możecie mi wierzyć, przez pierwsze dwie minuty czułem się strasznie. Chwilę wcześniej trener Niemców Reihardt Hess gratulował mi wygranej, a po skoku Schmitta krzyczał przez radio: "Reicht nicht, reicht nicht" (nie wystarczy). Gdy wyświetlił się wynik i okazało się, że zdobyliśmy srebro, zadawałem sobie pytania: "Jak to możliwe? Dlaczego nam musiało się to przytrafić? Dlaczego znowu ja?". Bo jak wiecie, w Nagano mojemu zawodnikowi Andy Widhoelzlowi też zabrakło 0,1 punktu do medalu, a naszej drużynie na mistrzostwach świata w Lahti - jednego metra do złota. Ale szybko się uspokoiłem, bo rozpaczać to nie w moim stylu. Powiedziałem sobie: "Dostaliśmy to, na co zasłużyliśmy".
- Cóż mogę odpowiedzieć? Jestem rozczarowany wynikiem w Salt Lake City. Zakładaliśmy przed wyjazdem zdobycie dwóch medali. Ja marzyłem o złocie w drużynie, a tak tylko wypełniliśmy założenia.
- Nie sadzę. Przecież już nie dominuje. A to prawda, że Małysz dokonał wielkiej rzeczy. Wymusił na całej reszcie, żeby podnieśli swe umiejętności, żeby wspięli się na jego wysoki poziom. Ja wiem, że wielu Polakom ciężko pogodzić się z faktem, że Adam przestał tak dominować jak w ubiegłym roku. Ale w tej dyscyplinie po prostu nie da się być na szczycie przez cały czas. To niemożliwe.
- Mnie też się nie podoba, jak ktoś gwiżdże na skoczka, ale pamiętajmy, że kibice muszą mieć motywację, żeby przychodzić pod skocznię. Fani mają prawo do indywidualnej oceny zawodnika, do swoich sympatii i antypatii. Jak w teatrze, nie każdy musi klaskać. A pamiętajmy, że bez widzów nie byłoby ani teatru, ani tej dyscypliny. Łatwiej być kibicem na meczu piłkarskim, bo jest jasne - jesteśmy za tymi, a przeciw tym.
- Bo mnóstwo osób podświadomie marzy o lataniu. Dlatego z takim zainteresowanie przyglądają się rywalizacji tej garstki, która odważyła się na coś, na co oni nigdy by się nie zdecydowali. Nie wiem, czy to właściwa odpowiedź.
- Nie wiem, gdzie leży kres ludzkich możliwości. Obawiam się, że daleko, poza granicą 300 metrów. A kiedyś wydawało się, że limit 100 metrów jest nie do przekroczenia, potem 200 m. To tylko kwestia przebudowania skoczni; dzięki nowym materiałom, z jakich robi się narty i kombinezony, prędkość na progu i tak narasta. Ta pogoń mnie przeraża, ale nic jej nie powstrzyma.
- Ekspansja technologii w naszej dyscyplinie też mnie martwi. Powtarzam, że np. niemiecka drużyna, jako najbogatsza, jest kilka kroków przed całą resztą, jeśli chodzi o sprzęt, tunele aerodynamiczne itd. Zgodziliśmy się niedawno na spotkaniu trenerów, że należałoby tę techniczną rewolucję powstrzymać. Bo coraz częściej zamiast rywalizacji między zawodnikami mamy rywalizację materiałów, kombinezonów itd... Myślę, że powinniśmy zmienić niektóre przepisy tak, by w naszej dyscyplinie najważniejszy pozostał jednak człowiek.
- Ale nie mam polskich korzeni. Koski po fińsku oznacza rzekę, a właściwie jej najszybszy nurt. A Kojon to nazwa farmy. Kiedy byłem trenerem Austrii, ciągle przerabiali moje nazwisko na jeszcze bardziej polskie - Kojonkowski. Czy kiedyś w przyszłości chciałbym być trenerem waszej kadry? Jasne, to by było wielkie wyzwanie.
- Zależy od zawodnika, kraju z którego pochodzi, panującej w nim tradycji trenowania. Mogę powiedzieć jak jest z fińskimi skoczkami. Staramy się ich na czymś skoncentrować. Nie "wyczyścić" im umysły, sprawić, żeby nie myśleli o niczym, bo efekt jest taki, że myślą wtedy o wszystkim, mnóstwie niepotrzebnych detali i to ich rozprasza. Staramy się więc skoncentrować ich na dwóch elementach skoku: wybiciu się w powietrze - żeby nogi współpracowały z umysłem i właściwym ustawieniu się w początkowej fazie lotu. Na lądowaniu niekoniecznie - ono przychodzi automatycznie.