O losowaniu i obronionym karnym - rozmowa z Jerzym Dudkiem

O mistrzostwie jeszcze nikt nie mówi. Do końca pozostało tyle meczów, ale cieszę się, że jesteśmy wśród faworytów - mówi ?Gazecie? Jerzy Dudek

O losowaniu i obronionym karnym - rozmowa z Jerzym Dudkiem

O mistrzostwie jeszcze nikt nie mówi. Do końca pozostało tyle meczów, ale cieszę się, że jesteśmy wśród faworytów - mówi "Gazecie" Jerzy Dudek

Robert Błoński: Czy mecz z Derby był dla Pana najtrudniejszy ze wszystkich w Premier League?

Jerzy Dudek: Nie. To był zwykły, wyjazdowy mecz. Wyglądał dokładnie tak, jak się spodziewaliśmy. I dobrze, że zakończył się takim wynikiem. Derby to nie jest zły zespół, choć jest w dolnej części tabeli. Oglądaliśmy fragmenty ich występów i wiedzieliśmy, że w każdym spotkaniu stwarzają sporo okazji do strzelenia gola, ale grają nieskutecznie.

Zaczęło się od tego, że my szybko zdobyliśmy gola. Zrobił to oczywiście Michael Owen. Później mieliśmy jeszcze dwie okazje do zdobycia bramki. Nie zrobiliśmy tego i mecz się wyrównał. Po przerwie zaś zaatakowali gospodarze. Mieli sporą przewagę, myśmy się bronili. Nie miałem jednak więcej pracy niż w innych meczach. Oni nie trafiali w bramkę.

Ale w 86. min był rzut karny. Czy Emile Heskey rzeczywiście dotknął piłki ręką?

- Tego nie wiem, nie widziałem, byłem zasłonięty, ale od razu po gwizdku podleciałem do Emile'a i go odciągnąłem od zamieszania. Miał już żółtą kartkę i bałem się, że może dostać czerwoną. A to oznaczałoby kłopoty. Skończyło się bez upomnienia.

Tydzień temu Fabrizio Ravanelli nie strzelił karnego. Widział Pan mecz z Newcastle.

- Tak. I to, jak "srebrny lis" wykonywał jedenastkę dało mi do myślenia. Zauważyłem, oglądając mecze, że w lidze angielskiej piłkarze bardzo rzadko, szczególnie po udanej próbie, w ten sam sposób wykonują kolejne karne. Ciągle coś zmieniają. Raz uderzają w lewy, raz w prawy róg. Czasem z prostego podbicia w środek bramki, po prostu na siłę.

Doszedłem do wniosku, że Ravanelli - po błędzie w Newcastle - nie będzie chciał nic zmieniać, że zrobi to samo, by się przełamać. W Newcastle strzelał w lewy róg bramkarza. Postanowiłem rzucić się w to samo miejsce co Shay Given. Czekałem do końca, nie patrzyłem mu w oczy, ale nie chciałem interweniować przed strzałem. I udało się, wyczułem Ravanellego. Strzał był bardzo mocny i nawet nie próbowałem łapać piłki, odbiłem ją, a potem obroniłem także dobitkę. Przyznam, że napastnik nie miał zbyt łatwego zadania.

Często zdarza się Panu bronić karne?

- Przy takich okazjach bramkarz ma wiele szczęścia. Nie ma na świecie golkipera, który powiedziałby, że obroni więcej karnych, niż puścił. Ja, tak jak Jan Tomaszewski, uważam, że niewykorzystany karny to tylko i wyłącznie wina napastnika. Satysfakcję jednak mam dużą, cieszę się bardzo. Najlepsze, najmocniejsze drużyny poznaje się po tym, że potrafią wygrywać w najtrudniejszych chwilach, nawet kiedy mają momenty słabości. Myśmy tego dokonali na Pride Park. Zwyciężyliśmy, mimo kłopotów.

Czytał Pan już niedzielne gazety? Nie mogą się Pana nachwalić...

- Nie czytałem, nie miałem czasu. U nas jest taki zwyczaj, że w klubie są wszystkie możliwe gazety z wiadomościami sportowymi, ale nim dostaniemy je my, piłkarze, przegląda je nasz rzecznik. I potem mówi, co i gdzie jest prawdziwe, a gdzie napisano nieprawdę.

Jestem tu trzeci miesiąc. Przyszedłem do drużyny w środku sezonu, transfer załatwiany był w wielkim pośpiechu. Cieszę się, że udało mi się zdobyć zaufanie kolegów, trenerów i w ogóle, całego środowiska. Życie w Anglii to całkiem nowa przygoda, odmienna od tego, co było w Rotterdamie. O Tychach i Knurowie nie wspominając. W Anglii zacząłem piłkarskie życie na nowo. Czas jednak pracuje na moją korzyść.

Współpraca z obrońcami jest coraz lepsza?

- Błędy zawsze będą się zdarzać i nie zawsze wynikają ze złej komunikacji. Uważam, że mamy świetnych defensorów. Nie mam problemów z porozumiewaniem się z nimi, nie tracimy zbyt wielu goli. Moja pozycja w zespole nie była zagrożona ani przez moment.

Liverpool jest liderem Premier League, powiększacie przewagę nad rywalami. Czy w klubie mówi się już o tytule?

- Nie. Do tego droga bardzo daleko. Na razie nikt się nie zajmuje tym, co będzie za parę miesięcy. Co do przewagi, to też nie ma ona znaczenia. Oczywiście miło jest być liderem Premier League, ale dwa lata temu Arsenal na kilkanaście kolejek przed końcem miał 12 punktów przewagi nad Manchesterem, a i tak tytułu nie zdobył. To jest liga, w której każda kolejka przynosi niespodzianki. Każdy może odebrać punkty każdemu, każdy mecz kosztuje sporo zdrowia, gramy co kilka dni. I kto najlepiej fizycznie wytrzyma trudy sezonu, będzie mistrzem. A sezon jest wyczerpujący. Mnie cieszy, że jesteśmy w "wielkiej czwórce" faworytów. Oprócz nas liczyć się będą Leeds, Arsenal i - mimo porażki z Chelsea - Manchester. To wciąż wielka drużyna ze świetnymi piłkarzami, a kryzys może zdarzyć się każdemu.

Oglądał Pan losowanie grup MŚ?

- Jestem w lepszym humorze, niż grający w Liverpoolu koledzy z reprezentacji Anglii. Bardzo przeżywałem, kiedy pan Zen-Rufinen wyciągał karteczki z nazwami drużyn. I kiedy tak wyciągali te piłeczki z drugiego koszyka, a nas nie wyczytywano, adrenalina skoczyła wysoko. Odetchnąłem jednak, gdy trafiliśmy do Portugalii i Korei.

Potem, w przerwie losowania, zeszliśmy na obiad. Na dole Fin Sami Hyypia mówił żartem do Heskeya: "No, to brakuje wam jeszcze tylko Nigerii". Wszyscy się śmiali, ale potem Anglicy nie mieli najszczęśliwszych min. Nie, żeby się wystraszyli, tylko po prostu do wszystkich podchodzą z ogromnym szacunkiem.

Potem do naszej grupy doszły jeszcze Stany Zjednoczone. To dobre dla nas losowanie. Mamy szanse na awans. Wiem, że to samo mówią w USA i Korei, bo faworytem jest Portugalia, ale naprawdę drugie miejsce jest w naszym zasięgu.

Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.