- No cóż, taki już jestem. Jak coś zaczynam, to muszę skończyć. Dlatego nigdy nie chciałem zmieniać otoczenia, choć okazji było mnóstwo. Odra to mój klub - mówi Engelbert Jarek.
Nim jednak przybył na stadion przy Oleskiej, zdążył już zagrać w barwach Górnika Zabrze. - Miałem wtedy może 17 lat. Jeszcze jako junior zaliczyłem występ w zespole seniorów. Graliśmy jakiś mecz towarzyski, a ja biegałem po tym samym boisku, co późniejsze sławy piłki - chwali się najlepszy strzelec Odry Opole.
Jednak wtedy działacze z Zabrza nie zauważyli potencjału, jaki drzemał w 17-letnim chłopaku. Po latach zresztą bardzo tego żałowali. - Ja im się nie dziwię, bo byli zapatrzeni w starszych graczy, więc jakiś tam młodzieniaszek ich nie interesował. Zrobiłem więc maturę w Izbicku i zacząłem grać w Nysie - opowiada popularny Betel.
Już wtedy, tak jak wiele razy później, kluby biły się o uzdolnionego gracza. - Zabiegał o mnie na przykład Kolejarz Kluczbork, ale Ogniwo Nysa miało lepsze kontakty w partii i tak znalazłem się w Nysie. Zgarnęli mnie prosto z sali po egzaminie dojrzałości - wspomina.
Pierwsze granie na lewo
Do Opola przywiózł go kierownik sekcji młodzieżowych Odry Antoni Skibniewski. Engelbert Jarek zadebiutował w barwach naszego klubu w 1954 roku. - Nigdzie tego nie odnotowano. Przez 51 lat trzymałem to w tajemnicy. W swoim pierwszym meczu w Odrze zagrałem bowiem na lewo, na nazwisko innego gracza. Drużyna walczyła o utrzymanie w II lidze, była ostatnia kolejka. Potrzebowaliśmy remisu w Tarnowie Opolskim i daliśmy radę. Mecz zakończył się wynikiem 2:2 i udało się uratować tę klasę rozgrywkową - przyznaje Jarek.
Potem jednak już takie numery nie przechodziły, bo nazwisko i wygląd Engelberta Jarka znali wszyscy. - W następnym sezonie byliśmy już na zupełnie innym biegunie. Drużyna, która przed chwilą mogła spaść, teraz wprost rozjeżdżała rywali. A do tej ekipy doszło tylko czterech zawodników: obronę trzymał niezwykle twardy Eugeniusz Dubiel, który wcześniej grał w Gwardii Opole, do ofensywy doszedłem ja, Hubert Poplutz i dwa lata starszy od nas Wilhelm Spałek. Jakoś udało nam się rozruszać atak zespołu - stwierdza najlepszy napastnik w dziejach klubu z Oleskiej.
Młodzi gracze zrobili to na tyle skutecznie, że w rozgrywkach II ligi ówcześni Budowlani kierowani przez trenera Mieczysława Bieńka nie mieli sobie równych. Na koniec sezonu zgromadzili 40 punktów i mieli stosunek bramek 58:30. - Byliśmy z siebie dumni, bo wyprzedziliśmy Górnika Zabrze, a w decydującym meczu ograliśmy go 2:1 - wspomina Jarek, który zdobył w tym pamiętnym sezonie 19 bramek i wywalczył koronę króla strzelców.
- Po wejściu do ekstraklasy jednak Górnik się wzmocnił i potem zajął miejsce przed nami - mówi napastnik.
Ten rok jednak był przełomowy, bo Odra na nieco dłużej zagościła w krajowej elicie.
Jak trafię w poprzeczkę, to wygramy
W związku z tym piłkarze z Oleskiej mieli swój przesąd. - Na treningach harowaliśmy jak woły. Bieganie, technika, wszystko tam było. Po zajęciach trener Bieniek zbierał nas na środku boiska i tłumaczył, co było dobrze, a co nie. Najważniejsze było jednak to, co działo się później. Brałem piłkę i z połowy boiska strzelałem na bramkę. Trafienie w poprzeczkę oznaczało, że w niedzielę wygramy mecz i nie trzeba było się martwić - śmieje się pan Engelbert. A że uderzenia były bardzo celne, to opolanom udało się utrzymać w ekstraklasie. Podopieczni Bieńka zanotowali osiem zwycięstw, w tym trzy na wyjeździe.
- Wiara w przesąd, który jeszcze kilka razy się sprawdził, sprawiła, że pozostała mi po sezonie nieoceniona umiejętność. Poprawiłem celność swojego uderzenia, szczególnie z rzutów wolnych. Potem jeszcze nie raz pokonywałem w ten sposób bramkarzy rywali. - śmieje się Jarek.
Byle nie do Legii
Robił to zresztą nie tylko ze stałych fragmentów gry, ale i z akcji. Nazwisko opolskiego snajpera znała cała piłkarska Polska i kluby bogatsze od Odry zarzucały na niego sieci.
- Ja się jednak nie chciałem stąd ruszać. Wolałem pozostać wierny mojemu ukochanemu klubowi - tłumaczy Jarek. Konsekwentnie więc odrzucał oferty z innych miast. Najdłużej za wygraną nie chciała dać warszawska Legia, która w owym czasie była klubem wojskowym i chciała ściągnąć do siebie perspektywicznego wciąż zawodnika. - Szukaliśmy sposobu na to, jak się warszawiakom wywinąć. W końcu klubowy lekarz wystawił mi fałszywe zaświadczenie o tym, że nie powinienem grać w piłkę, a w Odrze robię to na własną odpowiedzialność - relacjonuje zawodnik.
To jednak nie był koniec. - Wojskowi nie chcieli uwierzyć w to, że nie jestem zdrowy. I natychmiast jak się o tym dowiedzieli, przyjechali po mnie i zabrali do "swojego" szpitala we Wrocławiu. Byłem tam jedynym cywilem, a wokół mnie sami mundurowi - opisuje Jarek.
Na szczęście zanim został wywieziony z Opola, klubowy lekarz dał mu tabletki, które wywoływały nadciśnienie i palpitacje serca. - Brałem je przed każdym badaniem i wychodziło, że naprawdę jestem chory - tłumaczy pan Engelbert. Oczywiście cała intryga by się nie udała, gdyby nie to, że w szpitalu poznał pewnego wojskowego, który bardzo mu pomógł. - Z jednodniowym wyprzedzeniem mówił mi, jakie będę miał badania, a ja brałem odpowiednią ilość pastylek. Potem szorowałem podłogę, urządzałem sobie spacer po ogromnym wrocławskim szpitalu. Wszystko po to, by trochę się zmęczyć. I palpitacje gotowe - stwierdza.
Na zawsze zapadła mu w pamięć scena końcowego badania w placówce - Stało nade mną chyba z siedmiu lekarzy. Każdy brał słuchawkę, obsłuchiwał mnie i nie wierzył własnym uszom. Mówili do siebie, że przy takich zaburzeniach nie powinienem w ogóle stać, a co dopiero uprawiać jakiś sport. I mnie wypuścili - relacjonuje Jarek. - Wracając spotkałem kierownika Legii, który nie mógł uwierzyć, że nie zagram u nich - dodaje.
Klub ze stolicy nie chciał jednak zrezygnować ze świetnego piłkarza i wkrótce wysłał do Opola dwóch wojskowych. Stali przed domem Jarka chcąc go wręcz pojmać i przetransportować do Warszawy. W porę jednak o niebezpieczeństwie zawiadomili go kibice i tego dnia do domu nie wrócił.
Wylądował w budynku opolskiego PZPR. - Ci z partii wykonali mnóstwo telefonów do Warszawy, sprawa oparła się o najwyższe władze, ale końcu nie musiałem iść do wojska. Po tych nieszczęsnych tabletkach pozostał uciążliwy ból głowy, ale mimo to warto było zostać w Odrze - opowiada Jarek.
Mistrz do przerwy
Za swój wybór zapłacił wysoką cenę, bowiem nigdy nie było mu dane świętować tytułu mistrza Polski. - Szkoda tym bardziej, że raz byliśmy bardzo blisko, a do szczęścia zabrakło nam dosłownie 45 minut - stwierdza snajper. W roku 1960 ekipą dowodził już trener Teodor Wieczorek. Zmontował on bardzo silną drużynę, która mimo że była beniaminkiem budziła strach w całej lidze. 23 października opolanie podejmowali na własnym boisku lidera ligi Ruch Chorzów. Do przerwy utrzymywał się remis 1:1, ale w drugiej połowie gospodarze dali popis gry i ostatecznie wygrali 5:2 .
- To był zespół na mistrzostwo. Prezentowaliśmy się o wiele lepiej niż przeciwnicy. Graliśmy bardzo szybko i składnie - komentuje Jarek.
Docenił to katowicki "Sport", który nie mógł się nachwalić opolan, a relację z tego meczu zatytułował: "Lider utonął w wezbranej Odrze".
Rzeczywiście Odra naprawdę szalała i wydawało się, że sięgnie po upragniony tytuł. Przed ostatnią kolejką ekipa z Chorzowa miała 28 punktów, czyli o jeden więcej niż Opole, ale za to gorszy bilans bramek i meczów bezpośrednich. - W ostatniej serii spotkań myśmy mierzyli się na wyjeździe z Gwardią Warszawa, a Ruch z Wisłą w Krakowie. Po pierwszych 45 minutach u nas był remis, a nasi rywale przegrywali 0:1. Byliśmy mistrzami Polski! Potem jednak karta się odwróciła, Ruch wygrał, my przegraliśmy i zajęliśmy czwarte miejsce - mówi Jarek.
Jak na ironię to właśnie z popularnymi "Niebieskimi" rozegrał ostatni mecz w barwach Odry. W 1972 roku opolanie przegrali u siebie z przeciwnikami 1:3.
Mimo że było to ponad 30 lat temu, Odra do tej pory nie zdobyła się na lepszego strzelca. - Źródła podają, że zdobyłem 456 goli, w tym 94 w ekstraklasie, ale ja jestem prawie pewien, że o dwa więcej - przekonuje napastnik. - Wtedy się nie zdobywało łatwych bramek. Było tak samo ciężko, ale myśmy po prostu więcej trenowali. Na boisku spędzałem w zasadzie cały dzień - relacjonuje pan Engelbert.
Jak twierdzi swoje zrobiły również pieniądze, wszechobecne dziś w futbolu. - Kiedyś mieliśmy tylko dożywianie, a nie kasę. Myśleliśmy tylko o sporcie, a nie o tym ile, kto ma w ile portfelu. Każdy grał w zasadzie za darmo, dla idei. Mieszkałem w Dąbrowie Niemodlińskiej i szedłem 15 kilometrów na piechotę, tak dla zdrowia. Więc proszę się nie dziwić, że potem człowiek miał dobrą kondycję i biegał na maksa przez 90 minut. A w takiej sytuacji to się i więcej goli strzelało - zaznacza Jarek, który ma na koncie jedno trafienie w reprezentacji narodowej.
W 1962 roku pokonał w 49. minucie meczu w Casablance bramkarza kadry Maroka. Biało - czerwoni wygrali ostatecznie 3:1, a w owym spotkaniu wystąpiło jeszcze trzech innych graczy Odry: oprócz Jarka bramkarz Konrad Kornek, obrońca Henryk Szczepański i napastnik Norbert Gajda. Jarek zaliczył trzy występy z orłem na piersi i był członkiem kadry na Igrzyska Olimpijskie w Rzymie w 1960 roku.
Piechniczek czerpał z mojej pracy
Praca z różnymi szkoleniowcami przez tyle lat i rozmaite doświadczenia sprawiły, że Engelbert Jarek potrafił swoją pasję i zapał przenieść na kolegów z drużyny. Miał też spore pojęcie o taktyce, więc wszystkie atrybuty dobrego trenera. Wyniki w tej pracy zaczął osiągać jeszcze jako zawodnik, kiedy to w 1968 roku prowadził ekipę juniorów, z którą zdobył wicemistrzostwo Polski.
Jego podopieczni przegrali w finale rozgrywek z Górnikiem Wałbrzych.
Pierwszy zespół Odry Jarek objął w 1968 roku po swoim opiekunie Teodorze Wieczorku. - Dużo rzeczy w moim życiu zdarzyło się w sposób niezwykły. Pan Wieczorek został przyłapany przez milicję obywatelską na jeździe po pijanemu i zabrany do izby wytrzeźwień. W tej sytuacji prezes poprosił mnie na rozmowę i oznajmił, że teraz to ja przejmuję drużynę - opowiada.
W drużynie wprowadził żelazną dyscyplinę. - Moim zdaniem tylko w ten sposób można osiągnąć sukces. Widać to choćby po tym, jakiego zawodnika zrobiłem ze Zbyszka Guta. Przecież to był bardziej lekkoatleta niż piłkarz, a mimo to po wielu godzinach tytanicznej pracy doszedł do takiego poziomu, że wzięli go do reprezentacji - komentuje Jarek.
Pracował z Odrą ze zmiennym szczęściem. W pierwszym sezonie spadł z zespołem do drugiej ligi, by po roku wrócić w szeregi ekstraklasy. W sezonie 1971/72 jego podopieczni zajęli w tabeli bardzo dobre siódme miejsce i awansowali do Pucharu Intertoto. Potem jednak znów musiał wrócić do prowadzenia ekipy juniorów. Betel ostatni raz pracował z pierwszym zespołem w 1977 roku. Wtedy jednak zastąpił go Antoni Piechniczek. - Nie boję się powiedzieć, że czerpał on z mojej pracy. Owszem, miał wyniki, ale uważam, że to w jakieś części również moja zasługa. Poza tym on zarabiał tu straszną kasę - tłumaczy Jarek.
Wkrótce wyjechał do Niemiec, do miejscowości Sinzig, gdzie mieszka do dziś. Nawet tam jednak nie porzucił swojej pasji. - Jeszcze jak miałem 55 lat, to grałem w tamtejszej okręgówce. Poza tym prowadziłem kilka zespołów, mogę się poszczycić tym, że wywalczyłem w zasadzie z każdym z nich awans o klasę wyżej. Kto wie, może to samo zrobiłbym z Odrą? Póki co jestem z nią duchem. Zawsze w sobotę wieczorem wiem, jaki był jej wynik i jak się prezentowała. W końcu to mój ukochany klub - kończy Jarek.