Przypomnijmy: w sobotnim maratonie jego zwycięzca Piotr Gładki przebiegł dwa kilometry więcej, niż wynosi normalny dystans. Przed skrętem na 37. kilometrze, przy moście Kotlarskim, gdy miał już sporą przewagę nad rywalami, został źle skierowany. - Na 37. km sprawdzałem międzyczas. Biegłem na wynik 2.12-2.12.30. Pilot pojechał w jedną stronę i zostawił lidera. Straciłem co najmniej sześć minut - opowiadał na mecie rozgoryczony zwycięzca.
Winę przypisano sędzi Jadwidze Tukin. Wczoraj, zbulwersowana pomówieniami działaczy, zawodników i dyrektora zawodów Roberta Korzeniowskiego, pani sędzia zadzwoniła do "Gazety". W jej opinii Gładki został źle pokierowany pod mostem kolejowym: zamiast na wiślany deptak, pobiegł w kierunku ul. Ofiar Dąbia. - W tym miejscu stali panowie z TKKF-u i kilkunastoletni wolontariusze [według dyrektora Korzeniowskiego zrejterowali oni z trasy, gdy zaczął padać deszcz i grad - przyp. red.] - tłumaczy Tukin.
W opinii Korzeniowskiego to nie był błąd jednego człowieka, a odpowiedzialność była złożona. - Nie bez winy jest policja, która powinna pilotować lidera - wyjaśnia Tukin, która od 40 lat sędziuje zawody lekkoatletyczne. Zamiast policji za zawodnikiem jechały dwa samochody: menedżera zawodnika i sponsorującego imprezę banku.
Na odcinku sędzi Tukin (pod mostem Kotlarskim) zawodnicy mieli obowiązkowo przebiec pętlę. - W pewnym momencie na trasie pojawiła się kierowniczka trasy, zwyzywała mnie od k...w i kazała zamknąć pętlę - opowiada Tukin.
- Jeżeli do tego doszło, osobiście przeproszę panią sędzię - mówi dyrektor Korzeniowski.
- Decyzja o zamknięciu pętli spowodowała, że ok. 40 osób pobiegło krótszą trasą - tłumaczy sędzia. Potem ta sama osoba kazała pani Tukin ponownie otworzyć pętlę!
To niejedyne uchybienia. Na odprawę techniczną przed zawodami nie zaproszono sędziów. A przede wszystkim - było ich za mało. - Powinno być 12-15 w każdym z newralgicznych miejsc, takich jak zakręty na trasie. Zamiast tego było nas tylko troje plus pięcioro ze starterem na starcie i mecie - mówi pani Tukin.
- Odpowiadam za całość imprezy. Dokładnie przeanalizuję całą sytuację i dojdę do tego, kto zawinił - zapewnia Korzeniowski, który przyznaje się do innego błędu: dał się namówić na honorowy start na dystansie 3 km.
- Najbardziej jest mi przykro, że maraton w Krakowie będzie się kojarzył tylko z nerwami, wzajemnym oskarżaniem i poczuciem gigantycznej porażki - obawia się dyrektor zawodów.