Wywiad z trenerem Jarosławem Kotasem

- Lubię piłkę bo jej nie można oszukać. Żonę, kochankę tak, ale piłka jest tak francowata, że jej nie oszukasz. Jeśli spróbujesz, to ona ci na pewno odda. Idź na dyskotekę, potankuj do rana, a potem wyjdź na boisko przy temperaturze 35 stopni i spróbuj przebiec na pełnym gazie boisko. Oczy wyjdą ci na wierzch, przewrócisz się na piłce - mówi o futbolu Jarosław Kotas

Łukasz Pałucha: Trwa właśnie gorący finisz rozgrywek w IV lidze, w której gra także prowadzona przez Pana drużyna Kaszuby Połchowo. Wiele mówi się o finansowym motywowaniu drużyn, nie brakuje osób twierdzących, że niektóre mecze są ustawiane.

Jarosław Kotas: Nie wierzę w kupowanie meczów w IV lidze. Przed naszym meczem z Lechią Gdańsk ktoś mi doniósł, że mój piłkarz Lademan był widziany, jak rozmawiał z lechistami. Gdybym wierzył w te opowieści, to już na początku meczu, kiedy "zrobił" dla Lechii karnego, bym go zdjął. Tymczasem niedługo po tym Lademan zdobył bramkę roku i zremisowaliśmy. Lechia się nie zeszmaciła i nie chciała od nas kupić meczu. A Gedania za remis dała nam na grilla i kilka skrzynek piwa. Gdy Bayern Monachium zdobył dzięki małemu klubikowi Unterchaching mistrzostwo Niemiec, to zaprosili wszystkich piłkarzy na kolację do ekskluzywnej restauracji i do rana lał się szampan. Zabawę w tę stronę to rozumiem, w przeciwną - już się brzydzę. Nie dopuszczam myśli, by moi piłkarze mieli sprzedawać mecze. "Jesteście tak słabi, że nie wyobrażam sobie, że możecie sprzedać mecz i grać jeszcze gorzej" - często tak im "dopierniczam" pół żartem, pół serio, aby zmobilizować to ambitnej gry. A wystarczy, że spojrzę piłkarzom w oczy i od razu wiem, który coś kombinuje.

Po powrocie z Niemiec prowadziłem III-ligową wówczas Arkę, walczyliśmy o awans i miał do nas przyjechać Kasztelan Papowo. Mieli całkiem niezłą pakę, ale przez myśl mi nie przeszło, aby robić jakieś podchody. Miałem przez to "stykówkę" z prezesem Dziubińskim, który twierdził, że wszyscy sobie załatwiają, tylko ja nie potrafię. Powiedziałem, że jak Arka ma wejść do II ligi, a musi załatwiać sobie mecze z jakimś Papowem, to w ogóle nie ma po co awansować.

Na pewno zna Pan jednak historie rodem z filmu "Piłkarski poker"?

- Do jednej mogę się teraz przyznać. Pamiętam, gdy grałem w Bałtyku Gdynia w I lidze, nikt nie chciał uwierzyć, że uczciwie wygraliśmy mecz na wyjeździe z GKS Katowice. Broniliśmy się wtedy przed spadkiem, a na wyjazdach graliśmy fatalnie. Chcieliśmy kupić ten mecz, działacze zebrali sporą sumę pieniędzy i rozpoczęły się podchody, szukanie, dzwonienie itp. Mieliśmy kilka dojść, między innymi do Jaśka Furtoka, ale ten wprost nam powiedział, że jest założona spółdzielnia przeciwko nam. Pokazał nam parking, gdzie stały nowiuśkie łady i powiedział, że każdy piłkarz z Katowic dostanie po samochodzie, jeśli z nami wygrają. Nasi działacze weszli przed meczem do szatni i powiedzieli, że pieniądze, które zebrali na Katowice będą nasze, jeśli wygrywamy ten mecz. A było ich tyle, że starczyło, żeby każdy z nas kupił sobie małego fiacika. W 7. minucie meczu jeden z graczy Katowic strzelił samobója. Trener Katowic od razu ściągnął go z boiska, my też zastanawialiśmy się, czy może jednak ten mecz jest kupiony. Po chwili było jednak 3:1 dla Katowic i mało kto wierzył, że ten mecz wygramy. Strzeliliśmy jednak trzy gole i gdzieś na kwadrans przed końcem prowadziliśmy 4:3. Wtedy podbiegł Furtok i śląską gwarą rzucił coś w stylu "kaj te pieniądze do nas trafią". Popatrzyłem na niego i wypaliłem, "teraz to się bujaj" i zaczęła się popisowa wybijanka. Wtedy nie było doliczania czasu do meczu, więc kradliśmy cenne minuty. Co chwila masażysta wbiegał na boisko, otwierał torbę i rozsypywał narzędzia, my kopaliśmy piłkę do głębokiego rowu, bo stadion był w przebudowie. Wygraliśmy ten mecz, ale w sumie i tak spadliśmy z I ligi.

Jaka jest nasza IV liga? Kiedyś powiedział Pan, że to przystań dla emerytów.

- Mimo wprowadzenia przepisu o młodzieżowcach, IV liga to, niestety, nadal przystań dla piłkarskich emerytów, kochających piłkę i próbujących ze wszelką cenę przedłużyć sobie młodość. Mnie też korciło, gdy patrzyłem na mecz na Traugutta, aby wskoczyć w koszulkę i zagrać. Ale mój pociąg już odjechał i nie ma już po nim nawet smrodu. A jak widzę, jak Olek Cybulski [piłkarz Cartusii - 42 lata - red.] bandażuje nogę i zaciskając zęby wbiega na boisko, to pytam - po co? Na ławce siedzi młody chłopak i myśli: poszedłbym jutro na trening, ale po co, znowu będzie grał Cybulski i trener Grembocki. I pójdzie z kolegami walnąć sobie piwo albo coś tam "powąchać" - nie daj Boże. Jest wiele rzeczy, które bym zmienił w pomorskiej piłce, ale jestem w związku osobą niemile widzianą, więc moje zdanie nie ma znaczenia. Przede wszystkim zakazałbym grania na punkty w piłce młodzieżowej, bo dobry trener to nie ten, który ma drużynę na pierwszym miejscu, ale ten, który za 10 lat powie: mój zawodnik gra w reprezentacji Polski. Często dostaję zawodników od pomorskich tuzów, którzy niewiele potrafią.

Grał Pan w pierwszej lidze, jako trener miał Pan wprowadzić do ekstraklasy zespół z Konina. Dlaczego nie udało się to z drużyną Piotra Nowaka?

- Nowak budował w Koninie otoczkę piłkarskiego eldorado, a tak naprawdę przez swoją obłudę skutecznie obrzydził mi piłkę. Do dzisiaj jest mi winien 80 tysięcy złotych, masę pieniędzy wisi także zawodnikom. Byliśmy klubem, który miał walczyć o I ligę, a nie mogliśmy nawet po meczu nigdzie przenocować. Wszędzie nas wyrzucali, bo nie mieliśmy pieniędzy, a złote karty działaczy okazywały się zablokowane. W Domu Marynarza w Gdyni najpierw musiałem świecić oczami, a potem zapłacić z własnej kieszeni. Tak wielkim prezesem był Piotrek Nowak. Wcześniej dwa lata jako piłkarze mieszkaliśmy w jednym pokoju, potem się jednak totalnie zeszmacił. Na łamach gazet mówił, że zaraz prześle ze Ameryki dolary, nigdy ich jednak nie zobaczyliśmy. On sobie odpoczywał w domku na Florydzie, my mieszkaliśmy w hotelu robotniczym z karaluchami, a szatnie mieliśmy w bagażniku samochodów. Piotrek oszukał wiele osób. To były wielkie ludzkie dramaty. Grzegorzowi Lisewskiemu obiecał, że dostanie 30 tysięcy złotych za podpisanie umowy. "Lisek" miał się ożenić z Jolą, czeka 7 lat i nie może się ożenić. Roberta Zinkę ściągnąłem tydzień po jego ślubie. Nie było pensji, żona miała dość, stwierdziła "co ty odwalasz" i skończyło się rozwodem. W takich warunkach nie mieliśmy szans na walkę z Groclinem Grodzisk. Mało kto pamięta, że prezes Drzymała grał nieuczciwe, a zatrudniony przez niego były bramkarz m.in. Lechii Gdańsk Tadeusz Fajfer jeździł za nami z walizką pieniędzy i działy się różne cuda.

Nie miał Pan dość "wielkiej" piłki?

- Miałem, ale nie wytrzymałem, kiedy o przysługę poprosił mnie Andrzej Grajewski z Widzewa. Ale i ten wyleczył mnie z piłki. Razem z trenerem Nemcem mieliśmy utrzymać Widzew w I lidze. Robiliśmy, co się da z tą drużyną. Jak wygraliśmy mecz w Wisłą Płock, to Grajewski powiedział konspiracyjnie, że musimy uciekać. Nie chciał płacić długów, więc wolał się ulotnić, a Andrzej Pawelec miał już na oku Franka Smudę. Odeszliśmy z Widzewa, ale do dzisiaj nie dostałem od pana Grajewskiego ani złotówki.

Początek znajomości z Grajewskim był jednak inny?

- Poznaliśmy się w zupełnie innych okolicznościach, po mojej ucieczce do Niemiec. W Bałtyku okazałem się niewygodny, bo wiedziałem i głośno mówiłem o przekrętach, jakie działy się w tym klubie. Moja żona pracowała w księgowości i miała w ręku wszystkie fakturki, które się nie zgadzały. "O, znowu jesteś na obozie" mówiła po powrocie do domu - fikcyjny obóz wiele kosztował, ale nikt się z tego nie rozliczał. Pożegnanie z Bałtykiem miałem podwójnie fatalnie, bo żeby do Niemiec mogła wyjechać także moja żona, musieliśmy "rozliczyć się" z klubem, sprzedając własne mieszkanie. W Niemczech pan Grajewski załatwił mi grę w Schalke 04 Gelsenskirchen, choć śmiałem się, że muszę zostać tam zatrudniony nawet tylko z powodu daty urodzenia - 4 kwietnia. Byłem pierwszym udanym "transferem" Grajewskiego, można więc powiedzieć, że wybił się na moich plecach i obaj skorzystaliśmy na tej znajomości. Ludzie jednak się szmacą, już nawet nie dzwonię do niego w sprawie pieniędzy...

Nie miał Pan kłopotów z aklimatyzacją w Niemczech?

- Nie, choć to był inny świat. W Gdyni jeździłem fiatem, który jeździł, kiedy chciał, a tam na dzień dobry dostałem mercedesa. W Schalke był nawet człowiek, który czyścił nam buty. Miałem chyba ze 20 par, ale nie chciałem nowych, bo te stare były już dopasowane i wygodne. Przyszedł jednak trener i powiedział, że nie chce mnie widzieć w tych starociach i mam natychmiast pobrać nowe. To był szok, bo u nas, gdy pobierałem dresik czy majtki, to wszystko było w kartotece i na koniec sezonu trzeba było zdać. W Schalke grałem z piłkarzami, których znałem tylko w telewizji. Taki Toni Schumacher połamał Francuza Batistona [bramkarz RFN Schumacher brutalnie sfaulował Batistona w półfinale MŚ w Hiszpanii w 1982 - red.], a stał koło mnie. Pisali, że to wariat i na początku bałem się przy nim oddychać. A gdy krzyknął coś do mnie na treningu, to cierpła mi skóra. Ale okazało się, że to sympatyczny facet.

Jaki obraz zastał Pan w naszej piłce po powrocie do Polski?

- Przede wszystkim taki, że działacze piłkarscy nie wykorzystali nowej rzeczywistości, jaka wytworzyła się po 1989 roku. Zaczynali dzień od piwa, a kończyli na trzeciej flaszce. Patrzyli tylko, jak tu coś capnąć i kupić sobie mercedesa. Zostaliśmy w blokach, szansę wykorzystali natomiast działacze koszykarscy. Chodzą sobie tacy panowie w garniturkach i potrafią wydusić pieniądze od sponsorów. W moim rodzinnym Starogardzie Gdańskim powstała drużyna koszykarka, która właśnie awansowała do ekstraklasy. Kochają koszykówkę i udowodnili, że mieli rację, choć denerwuje mnie, że płacą tysiące dolarów Amerykanom, którzy często nie potrafią rzucić dwóch z dziesięciu rzutów osobistych. Gdybym miał takie pieniądze, to awansowałbym z Wierzycą do I ligi. A tak popracowałem tam trochę w IV lidze, bo chcieli rozwiązać klub. Nie chciałem jednak, żeby mój idol Kazik Deyna straszył mnie po nocach i podjąłem się ratowania klubu. Odszedłem, bo nikt się nie interesował piłką. I tak jest prawie wszędzie

Marni działacze, sponsorzy niegarnący się do pomagania. Co trzyma Pana jeszcze przy piłce?

- Lubię piłkę, bo jej nie można oszukać. Żonę, kochankę tak, ale piłka jest tak francowata, że jej nie oszukasz. Jeśli spróbujesz, to ona ci na pewno odda. Idź na dyskotekę, potankuj do rana, a potem wyjdź na boisko przy temperaturze 35 stopni i spróbuj przebiec na pełnym gazie boisko. Oczy wyjdą ci na wierzch, przewrócisz się na piłce. Nie trenujesz? - wyjdzie to w najmniej oczekiwanym momencie, kiedy staniesz przed pustą bramką. Po za tym uważam, że mam sporo do przekazania. Podopiecznym powtarzam, że piłka jest piękna, ale ciężko jest z niej wyżyć. Dlatego muszą w życiu umieć robić także co innego, że ważna jest nauka, elokwencja. I dzisiaj piłkarze np. mówią coraz ładniej. Pamiętam, jak stresowałem się, gdy był wywiad w telewizji z moim wielkim idolem Deyną. Modliłem się, żeby zbudował choć jedno zdanie, a on dukał uh, uh, hm i tak dalej. Chyba, że będą tej klasy piłkarzami, jak on. Wtedy dzięki piłce zarobią tyle, że będą mogli sobie pozwolić na dukanie. Wielkich piłkarzy jednak u nas nie ma, ja swoim zawodnikom zabraniałam w ogóle mówić, że są piłkarzami. Piłkarze byli kiedyś.

Jarosław Kotas ma 42 lata. Pochodzi ze Starogardu Gdańskiego. Podczas służby wojskowej grał w Zawiszy Bydgoszcz, z którą awansował do I ligi. W polskiej ekstraklasie występował w barwach Bałtyku Gdynia, którego był kapitanem. W 1988 uciekł do RFN i przez 4 lata grał w Schalke 04 Gelsenkirchen. Potem występował w klubie z niższej ligi z byłej NRD, z którym awansował do II ligi. Po powrocie do Polski został grającym trenerem Arki Gdynia. Nie udało mu się wprowadzić Arki do II ligi (przegrali walkę z Polonią Gdańsk). Potem miał epizod w Lechii Zielona Góra, po czym przejął drużynę z Konina sponsorowaną przez Piotra Nowaka. Potem prowadził Pogoń Lębork i Wierzycę Starogard Gdański i przez krótki czas pracował w Widzewie Łódź. Obecnie jest trenerem IV-ligowych Kaszub Połchowo.

Skończył szkołę trenerską w Duisburgu. Ma żonę Anicetę i 9-letnią córkę Magdę. Razem z żoną prowadzi kwiaciarnię.

Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.