Ryszard Wolny jedzie na piątą olimpiadę

Dzieci! Na następną lekcję narysujcie coś niemożliwego - mówi nauczyciel plastyki. Rysiek już w drodze do domu wpada na pomysł: narysuje barany grające na gitarach. Jest dumny ze swojego rysunku. Biegnie do szkoły, pokazuje plastykowi. - Ty tego nie narysowałeś! Niemożliwe. Pała! - nauczyciel nieufnie unosi brwi. - Ciekawe, czy by uwierzył, gdybym narysował siebie na pięciu olimpiadach - śmieje się Ryszard Wolny

W sierpniu zapaśnik z Raciborza jedzie na piąte igrzyska. - Czasami to do mnie nie dociera. Widzę siebie z początków kariery. 19- letni młokos na macie zapaśniczej w czasie igrzysk w Seulu. Potem była Barcelona, gdzie medal był już na wyciągnięcie ręki. Wreszcie spełnienie marzeń - złota Atlanta! I na koniec Sydney - największa porażka. Ateny wydawały mi się takie odległe, takie nierealne... A jednak! Jeżeli nic złego się nie stanie - mówi Wolny i puka w stół. Tym samym dołączy do największych sław polskiego sportu. Wyrówna rekord Czesława Kwiecińskiego, zapaśnika Piotrcovii i Siły Mysłowice, który również reprezentował Polskę na pięciu olimpiadach.

- Gdy walczę, nigdy nie patrzę na czas. Nie myślę o biciu rekordów. Ludzie powtarzają mi, że dokonałem wielkiej rzeczy. Tylko wzruszam ramionami - podkreśla. - Gdybym myślał o biciu rekordów, pewnie już dawno byłbym sportowym emerytem. Myślę o rodzinie, zdrowiu, najbliższym starcie. A że dotarłem tak daleko... Widać mądrze myślę.

Wolnoamerykanka

Rajmund jest taki sam jak Ryszard. Te same rysy twarzy, sylwetki, podobny chód. Tylko wzrost nie ten. Brat bliźniak jest o pięć centymetrów wyższy. Gdy jednak przyjedzie do Raciborza, znajomi biorą go za Ryśka. Pokrzykują przyjaźnie, proszą o autografy.

Rajmund nigdy nie lubił się bić. Miał za to wrodzoną wytrzymałość, zapowiadał się na świetnego kolarza. Po jednym z wyścigów dokładnie go jednak przebadano. - Masz, synu, wadę kręgosłupa. Koniec ze sportem - usłyszał w katowickim szpitalu.

- Gdy bratu działa się krzywda, czułem się gorzej niż gdybym sam dostał po dupie. Na przerwach często dochodziło do przepychanek, a ja często stawałem w jego obronie. Byłem dzieciakiem, który lubił się sprawdzać. Niekoniecznie z rówieśnikami. Często próbowałem się też ze starszymi - opowiada Ryszard Wolny. - Chodziłem do klasy pływackiej. Droga ze szkoły na basen była najgorsza, to było 500 metrów "wolnoamerykanki". To nie były zapasy, raczej preferowałem walkę na pięści.

"Wyczyny" Wolnego oglądała z okien szkoły pani Sedlaczek, nauczycielka geografii. - Kiedyś nie wytrzymała. To było po tym, jak pobiłem przewodniczącego klasy, dostał oczywiście za brata. Sedlaczek wzięła mnie na bok. "Jak jesteś taki chojrak, to może byś się spróbował z silniejszymi?" - powiedziała. Na drugi dzień Wolny był już na pierwszym treningu zapaśników Unii Racibórz.

Pierwsze wspomnienie? Wolny niebezpiecznie wygina się na krześle i spogląda badawczo na sufit. - Cyganie! W Raciborzu było kiedyś dużo Cyganów i oni też chodzili na zapasy. Ludzie się ich bali, zresztą ja też. Ale przełamałem się i okazało się, że to bardzo porządni ludzie - mówi.

Autograf od Suprona

Rok 1982, mistrzostwa świata w Katowicach. Wolny nie może usiedzieć na trybunach, kilka rzędów niżej siedzi jego idol Andrzej Supron. W końcu zbiera się na odwagę, podtyka mu pod nos kartkę papieru.

- Czy mogę prosić o autograf? - Tak. Poczekaj tylko, aż skończy się walka - odpowiada Supron.

- To zdanie zostało mi w pamięci do dziś. Robię dokładnie tak jak Supron. Wykorzystuję każdy moment, żeby się czegoś nauczyć. A kiedy można się nauczyć więcej niż wtedy, gdy się podgląda przeciwnika? Mimo że byłem gówniarzem, doceniłem i zrozumiałem słowa Andrzeja. Autograf przechowuję w szufladzie do dziś - podkreśla Wolny.

Na cztery łapy

Wolny jedzie na łyżwach. Jest minus 10 stopni, ale lód na stawie w parku przy ulicy Bema jest cienki po odwilży. Przy wysepce miesza się z wodą. Starsi chłopcy jednak przejeżdżają przez to miejsce, więc Rysiek też postanowił spróbować.

Zapadł się po szyję. Cudem złapał się brzegu i wygramolił na suchy ląd. Potem ustanowił rekord świata w biegu na kilometr w mokrych gaciach. Nawet nie miał kataru.

- Z kontuzjami, chorobami zmagam się z przez całą karierę. Zawsze jednak ląduję na cztery łapy. Staw skokowy, kolano, udo, żebra połamane z jednej i drugiej strony, bark zerwany. O połamanych palcach, nosie i naderwanych uszach nie wspomnę. Myślę, że tylko głowa jest OK - śmieje się. - Choroba to też jest jakaś recepta na sukces. Człowiek jest wtedy bardziej skoncentrowany. Teraz mam zapalenie ucha. Niestety, do igrzysk mi przejdzie.

Na pewno będzie jednak wtedy głodny. Gdy Wolny umawia się ze znajomymi, ci nie pytają go czy ma czas, tylko czy może jeść. Teraz obliczył sobie, że będzie mógł jeść do połowy czerwca.

Gdy zbliża się termin walki, zapaśnik czuje się niczym więzień o zaostrzonym rygorze. Ograniczenie kategorii wagowych spowodowało, że Wolny musi zrzucić przed pojedynkiem ponad dziewięć kilogramów (z 75 kg do 66 kg). - Na dwa dni przed walką piję tylko soki. To duża sztuka, bo niektórzy zawodnicy nie mogą sobie pozwolić nawet na tyle. Do zbijania wagi podchodzę metodycznie. Nawet jak jem szynkę, to odcinam nożem skrawki tłuszczu. Ojciec mnie za to karcił, żona się tylko śmieje - mówi. - Miałem spotkanie z dietetyczką. Ułożyła mi plan, a ja... wprowadziłem zmiany. Pokłóciliśmy się o słodycze. Mam takie dni, że jak nie zjem czegoś słodkiego, to zwariuję.

Największą słabością Wolnego jest sernik na zimno. Po raz pierwszy spróbował go w czasie zgrupowania juniorów w Zakopanem. Teraz słodki specjał przygotowuje mu żona. - Pierwsza rzecz, o której myślę po skończonej walce? Dobrze zjeść i dobrze się napić. Ktoś, kto nigdy nie zrzucał kilogramów, nigdy nie będzie znał smaku jedzenia i picia - podkreśla. - Nie dziwię się ludziom, którzy w czasie wojny byli w obozach, a potem gdy wyszli na wolność, cieszyli się kromką chleba. Czuję to samo.

Ja, głupi, oddałem punkt

Powódź w 1997 roku. Wolny pomaga w akcji ratowniczej, stoi na chyboczącej się łódce. Wyciąga ręce w kierunku zrozpaczonej kobiety, która przyciska do piersi kilkumiesięczne dziecko. - Bałem się. Wokół szalała Odra, łódką kręciły wiry. A co, jak wpadnę do wody? Przecież będę ratował siebie. Wreszcie się przełamałem, przytuliłem chłopaka z całych sił. Chwila strachu i byliśmy bezpieczni - opowiada.

Racibórz to bardzo ważne miejsce. Wolny: - W Polsce nie potrafiłbym żyć nigdzie indziej. W 1992 roku podjąłem jedną z najważniejszych decyzji w życiu. Po igrzyskach w Barcelonie dostałem bardzo konkretną propozycję przeprowadzki do Niemiec. Praca, mieszkanie, samochód i oczywiście pewne miejsce w kadrze Niemiec.

Dokumenty były gotowe, brakowało tylko mojego podpisu. Propozycja była bardzo kusząca. W Niemczech mieszkali już brat i ojciec, ja od dwóch lat też miałem podwójne obywatelstwo. Zastanawiałem się tydzień. Sam nie wiem, co zadecydowało o tym, że nadal jestem w Polsce. Będę szczery - na pewno nie patriotyzm. Stawiałem sobie różne pytania, jedno w końcu przeważyło za tym, żeby zostać. Gdy wróciłem z Atlanty, a pod oknami mojego domu stało dwa tysiące wiwatujących ludzi, nie miałem wątpliwości, że zrobiłem dobrze...

Nie wierzyłem, że tam pojadę. System kwalifikacji do igrzysk w Atlancie był chory. O wszystkim decydował jeden turniej, mistrzostwa Europy. Czterdziestu zawodników walczyło o dziesięć wolnych miejsc.

Byłem dwunasty, i to tylko przez swoją głupotę. Walczyłem ze Szwajcarem, jego trener poprosił mnie, żebym nie kładł go na łopatki. To powodowało, że w ogólnym zapisie zamiast czterech dużych punktów dostawałem tylko trzy, jeden punkt dostawał za to Szwajcar.

Walczymy. Gość jest słaby, zawsze wygrywałem z nim przed czasem, ale patrzę kątem oka na trenera, a ten składa ręce i prosi, żeby go oszczędzić, i ja, głupi, oddałem mu ten punkt. Koniec końców Szwajcar wyprzedził mnie w ogólnej klasyfikacji.

Po walce nawet nie przyszedł uścisnąć mi ręki. Powiedziałem wtedy: koniec! Nigdy w życiu nie pójdę już na żadne układy. Jakby nieszczęść było mało, w czasie tej walki nabawiłem się poważnego urazu kręgosłupa. Walczyłem nieskoncentrowany, myślałem o pierdołach i Bóg mnie skarał.

Chory przez dwa miesiące

Do Atlanty Wolny pojechał tylko dzięki dzikiej karcie. - Mijały tygodnie, a ja czułem, że świat o mnie zapomniał. Trenowałem z resztą kadry, ale bez większego przekonania. Do igrzysk pozostał niecały miesiąc. To był poniedziałek, siedzimy przy coca-coli w ogródku piwnym w Cetniewie. Podchodzi do mnie trener Dziadura, klepie po ramieniu i mówi: No, Rysiek, doczekałeś się. Jedziesz na olimpiadę! Wydusiłem tylko z siebie: Nie rób sobie jaj! Potem bawiliśmy się do rana... - opowiada zapaśnik. - Na dwa tygodnie przed pierwszą walką wyciszyłem się zupełnie. Chciałem wszystkim udowodnić, że dzika karta mi się należała. Że gdyby zabrakło mnie w Atlancie, zabrakłoby też medalisty olimpijskiego.

Zaczynam od walki z Węgrem Repką. Świetny zawodnik, nigdy wcześniej go nie pokonałem. Jakby tego było mało, ja mam słabe pierwsze walki, długo się rozkręcam. Idę jednak do przodu. Wygrywam 3:2! Radość jest ogromna, ale po chwili euforia zamienia się w rozpacz. Węgrzy składają protest, a ja w życiu żadnego protestu nie wygrałem. Siedziałem jak na szpilkach, czekając na decyzję sędziów. Już z daleka zobaczyłem biegnącego do mnie Ryśka Świerada, wiedziałem, że jest OK. Protest odrzucony!

Potem wygrałem z Kubańczykiem. Po dwóch zwycięstwach byłem już bardzo blisko medalu. O wszystkim miała zadecydować walka z zapaśnikiem z Uzbekistanu. Wygrywam - walczę o złoto, przegrywam - czeka mnie "niekończąca się historia", czyli walki repasażowe. Pokonałem gościa 3:0!

To była środa. Wyjątkowy dzień. Paweł Nastula, ja i Andrzej Wroński zdobyliśmy po kolei trzy złote medale. Ludzie łapali się za głowy. Jak to możliwe? Polska na czele klasyfikacji olimpijskiej?! Zadzwoniłem do żony. Nie pamiętam nawet słowa z tej rozmowy. Takie emocje najlepiej przeżywać w samotności.

Minęły cztery lata. Jechałem do Sydney bronić złota. Tymczasem byłem dopiero siódmy, a i tak najlepszy z całej ekipy. Spadaliśmy z wysokiego konia, a to bardzo boli. Miałem naprawdę złe losowanie. W grupie był Ukrainiec, Rosjanin, Białorusin i ja. Mistrz świata, mistrz Europy...

Na to nałożyło się znudzenie. Byliśmy znudzeni sobą, miejscem. Przyjechaliśmy do Sydney za wcześnie, siedzieliśmy tam 25 dni! Nie powiem, kto dał dupy, ale na pewno nie trener i nie zawodnicy.

Po powrocie do domu byłem chory. Przez dwa miesiące nie chciałem z nikim rozmawiać, nawet z żoną. Każdy wieczór to były niekończące się przemyślenia. Musiałem przywyknąć do porażki, a trwało to bardzo długo. W końcu wszystkie półki w głowie się poukładały i znowu byłem sobą.

Nie dziś, to jutro

Jak będzie wyglądać jego życie po zakończeniu kariery. Teraz jest w domu tylko gościem, 260 dni w roku spędza na zgrupowaniach i startach. Tylko raz miał prawdziwe wakacje. Na samo wspomnienie dwóch tygodni pod niebem Hiszpanii uśmiecha się szeroko. - Nie musiałem wtedy uważać na to, co jem, wstawałem, o której chciałem, żaden trener nie deptał mi po piętach - podkreśla. - Wiem, że gdy przestanę walczyć, będę się musiał nauczyć żyć na nowo. Nie jestem domatorem, ciągle gdzieś mnie ciągnie. Jak mocno będę kochał swoją żonę? Inaczej kocha się przecież, gdy człowiek jest daleko, inaczej, gdy jest blisko.

Po igrzyskach kończę karierę, ale nie kończę ze sportem. Chcę zostać szkoleniowcem. Na początku chciałbym pomagać Józkowi Traczowi. Po latach może mi samemu będzie dane poprowadzić reprezentację? To mój następny cel.

Mateusz chce być taki jak ojciec

W 1992 roku, przed wyjazdem na igrzyska w Barcelonie, reprezentacja zapaśników zagrała sparing z trzecioligowymi Mamrami Giżycko. - Wygraliśmy 4:2, a ja strzeliłem dwie bramki! Po meczu podszedł do mnie trener rywali i zaproponował kontrakt - mówi Wolny. - To jednak nie był mój największy wyczyn piłkarski. W 1997 roku zagrałem w meczu charytatywnym dla powodzian. Połączone siły zapaśników i judoków kontra Wisła Kraków. Wygraliśmy 3:1. Po meczu trener Wojciech Łazarek, czerwony ze złości, wysapał: "Panowie, nie myślcie sobie, że oni wam dali wygrać. Taki jest, k..., poziom polskiej piłki!".

Mateusz też miał zostać piłkarzem. Po jednym z treningów w Odrze Wodzisław wrócił jednak do domu i powiedział, że więcej w piłkę grał już nie będzie. Chce być zapaśnikiem, jak tata. Za cztery lata Mateusz będzie miał 18 lat, czyli tyle, ile ojciec, gdy debiutował na igrzyskach w Seulu. Wolny będzie miał wtedy 39 lat. Teoretycznie jest więc szansa, że ojciec i syn wystartują na tej samej olimpiadzie razem.

Wolny: - Ja to się mogę sprężyć (śmiech), nie wiadomo jak on. A tak poważnie, to możemy pojechać na igrzyska w dwóch różnych rolach. On jako zawodnik, ja jako trener. Gdyby to się udało, byłbym najszczęśliwszym człowiekiem na ziemi.

Mateusz jest utalentowany i bardzo chce. Ma tylko jedną rzecz na minus - mnie. Kiedy wygrywa, wszystko jest OK. Wystarczy jedna porażka, ludzie zaczną mu mówić: ojciec był lepszy. Mateusz trenuje więcej niż ja w jego wieku. Gdy mu coś nie wychodzi, bardzo się denerwuję. Jestem dla niego niesprawiedliwy, zbyt wymagający. Brakuje mi dystansu. A powinno być: nie wyjdzie dziś, wyjdzie jutro, spokój.

Tak jak przed Atlantą

Rottweiler pokazał wszystkie zęby, zaraz się rzuci do ataku. Wolny łapie go za pysk, głowę wciska między nogi i ciągnie go do kojca. Pies jest bez smyczy, obroży, kagańca. Koledzy zapaśnika nie wierzą w to, co widzą. Po chwili rottweiler jest już za kratkami.

Wolnego pasjonują groźne rasy. Jego pupilem jest Diuk, dwuletni bulterier. - Psy się nie poddają. Ja też - podkreśla.

Zapaśnik z Raciborza przepustkę do Aten wywalczył na turnieju w Uzbekistanie. To była jego ostatnia szansa na wyjazd na sierpniową olimpiadę. Wolny: - Znowu wszystko zależało od jednego startu. Tak jak przed Atlantą... Byłem strasznie zestresowany, siadła mi psychika. W Polsce na mnie postawili, ale czy dam radę? Nie mogłem w ogóle spać. Męczyłem się całą noc, żeby złapać trochę snu o czwartej rano. O siódmej była już pobudka, wstawałem z łóżka bardziej zmęczony niż wtedy, gdy się do niego kładłem. Decydującą walkę stoczyłem z Finem. Zwyciężyłem po dogrywce. Przez dwie i pół minuty nie zrobiłem kroku do tyłu. Cały czas "bolec", jak my to nazywamy. W Atenach też będzie bolec!

Polscy rekordziści w startach olimpijskich

6 - Jerzy Pawłowski (szermierka) w latach 1952-72; sukcesy: złoty, trzy srebrne i brązowy medal

Adam Smelczyński (strzelectwo) w latach 1956-76; sukcesy: srebro.

5 - Irena Kirszensztein-Szewińska (lekkoatletyka) w latach 1964-80; sukcesy: trzykrotna złota, dwukrotna srebrna i dwukrotna brązowa medalistka

Czesław Kwieciński (zapasy) w latach 1964-80, sukcesy: dwukrotny brązowy medalista

Janusz Sidło (lekkoatletyka) w latach 1952-68; sukcesy: srebro

Józef Zapędzki (strzelectwo) w latach 1964-80; sukcesy: dwukrotny złoty medalista

Ryszard Wolny

Wiek: 35 lat

Klub: MKZ Unia Racibórz.

Sukcesy: mistrz olimpijski z Atlanty (1996 r.), mistrz Europy (1989 r.), dwukrotny wicemistrz Europy (1995 i 1999 r.), brązowy medalista ME (1990 r.), brązowy medalista mistrzostw świata (1990 r.). Czterokrotny olimpijczyk: Seul (1988 r. - odpadł w eliminacjach), Barcelona (1992 r. - 7. miejsce), Atlanta (1996 r. - 1. miejsce), Sydney (2000 r. - 7. miejsce).

Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.