Siatkówka. Polacy przegrali z Włochami w tie-breaku. Medalu nie będzie

Dwa meczbole obronili polscy siatkarze w czwartym secie, obronili jeszcze dwa w tie-breaku. Piątego już nie zdołali. Przegrali z Włochami 2:3 i nie wywalczyli pierwszego od 28 lat awansu do olimpijskiego półfinału

Relacja Z czuba

Tej korespondencji nie sposób rozpocząć z sensem, czyli od tego, co najważniejsze. Bo co było najważniejsze w horrorze, w którym pojedyncze trącenie piłki spychało jedną drużynę w czarną rozpacz, a drugą w ekstazę o kolorze coraz bliższym barwie medalu? Który pozostawi rodakom wspomnienia na całe kibicowskie życie, choć w rzeczywistości siatkarze znów nie przetrwali ćwierćfinału, czyli powtórzyli średni wynik z Aten? Co wybrać z boju nie zakończonego idealnym, sprawiedliwym remisem z jednego tylko banalnego powodu - że w siatkówce remisy nie istnieją?

Przepychankę o piłkę nad siatką w przedostatniej akcji ćwierćfinału, przegraną przez Łukasza Kadziewicza z 16 centymetrów niższym Valerio Vermiglio? Przyhamowany włoskim wyblokiem atak z drugiej linii Michała Winiarskiego? Błąd sędziego, który temu samemu Winiarskiemu odebrał punkt kilka minut wcześniej i dał Włochom prowadzenie 9:7? A może przypomnieć, że zaczęli mecz faworyzowani siatkarze Raula Lozano słabiuteńko, obie inauguracyjne partie oddali zbyt łatwo i sami sprowokowali nieszczęście?

Lozano nie zdejmował okularów

Wyliczam nieszczęścia polskie, bowiem po wieńczącym ćwierćfinał zbiciu Luigiego Mastrangelo włoskie straciły jakiekolwiek znaczenie. Pojutrze, gdy Włosi zmierzą się w półfinale z fenomenalną Brazylią, nikt nie będzie ich już pamiętał.

Dla Polaków znaczenie straciły akcje udane. Kiedy Marcin Wika wystrzelił zagrywkę w tie-breaku w siatkę, nikt na rozpalonej hali nie pamiętał już, że wcześniej serwował rewelacyjnie, nadając piłce prędkość 115 km/godz. Kiedy wspominany Kadziewicz przegrywał potyczkę z Vermiglio, nikogo nie obchodziło, że sekundę wcześniej Mariusz Wlazły przywalił z zagrywki zbyt mocno, by rywale byli w stanie opanować sytuację i wyprowadzić natarcie.

Zaczęli nasi siatkarze niemrawo, podenerwowani, jakby ze skrępowanymi rękami. Pawłowi Zagumnemu nie szło przez wszystkie sety. Lozano jeszcze przed pierwszą przerwą techniczną przylgnął do laptopa. Okulary zakładał podczas tego meczu wielokrotnie. Analizował zachowania swojej drużyny i reakcje Andrei Anastasiego, który nieustannie manipulował taktyką. Jemu zwaliło się w Pekinie na głowę więcej kłopotów niż zazwyczaj podczas kilku turniejów razem wziętych. Przywiózł drużynę podstarzałą i schorowaną, a graczy zdrowych dopadał pech już na miejscu. Włosi grali dotąd bez libero Mirko Corsano, wczoraj w rezerwie tylko teoretycznie mieli Alessandro Feia. Nie był zdolny do gry.

Inni się podnieśli, trener oszczędzał ich na ćwierćfinał. To na igrzyskach runda poniekąd najważniejsza, oddzielająca totalną klapę od prawie-sukcesu lub sukcesu w sensie ścisłym. Siedem drużyn - Brazylia, Rosja, Polska, Serbia, USA, Włochy i Bułgaria - było niemal pewnych wyjścia z grupy, więc mecze w niej chciały zwyczajnie przetrwać. I wszystkie mierzyły co najmniej w strefę medalową, więc całą energię planowały zainwestować w walkę o półfinał.

Rywale celowali serwisem, niekoniecznie agresywnym, w Michała Winiarskiego, który wiosną został mistrzem Serie A. Chcieli go zająć przyjęciem, by zredukować jego zapał do zbijania. Działało. Polak odbierał piłkę doskonale, ale na nienaganny atak nie zawsze wystarczało mu sił. A całej drużynie nie wystarczało sił na defensywę. Dopiero tuż po rozpoczęciu trzeciego seta zwolnili wyblokiem piłkę uderzaną przez Włochów, by podbić ją - rękami Marcina Wiki - i skontratakować. Zatracili w najważniejszym mecz turnieju coś, co stało się ich najnowszym atutem. W fazie grupowej chyba wszyscy zauważyli, że Lozano nauczył siatkarzy z wielką klasą bronić.

Skazani na piąte miejsca

Wika znów, jak w zwycięskim boju z Rosją, miał szansę zostać bohaterem. Wraz z Wlazłym. Atakującego naszej reprezentacyjny olimpijski biuletyn reklamował jako gwiazdę światowej siatkówki. Gwiazda jednak do wczoraj rozbłyskała tylko momentalnie, żadnego dnia nie wybiła się na pierwszy plan.

Teraz w pewnej chwili zawisnęła na niej cała drużyna. W końcówce czwartego seta rozgrywający Paweł Zagumny postanowił kierować piłkę wyłącznie do Wlazłego.

Ten wyrzucił ją w aut, marnując setbola. Minęło kilkanaście sekund, znów aut. I meczbol Włochów. Co zrobi Zagumny? To najtrudniejsze, najbardziej dramatyczne decyzje siatkarskiego rozgrywającego. Wypróbowywać chybiającego kolegę do skutku? Postawić na kogoś innego?

Zagumny był konsekwentny. I Wlazły trafił! A potem, w tie-breaku, zbijał już właściwie tylko on. Cała hala wiedziała, co postanowił wystawiający, jaką trajektorią pofrunie piłka, cała hala czekała na podfrunięcie polskiego atakującego. Ale Włosi nie potrafili go zneutralizować nawet potrójnym blokiem.

Aż wreszcie odpalił Wlazły serwisową petardę, po której piłka omal nie wróciła na polską stronę siatki. Gdyby Kadziewicz wygrał to zwarcie z Vermiglio...

Obronili Polacy meczbola, obronili czwartego, piątego już nie przetrwali. Oni przypuszczali, że pewnego dnia również ich dopadnie kryzys, że całego turnieju na najwyższych obrotach rozegrać nie sposób. Walczyli sami ze sobą, odżyli po początku tak zniechęcająco kiepskim, że bliskim siatkarskiej śmierci klinicznej. Zdolność do zmartwychwstawania musi mieć każdy zespół, który prze ku podium imprezy najwyższej rangi. Ale też potrzebna jest zdolność do wygrywania wbrew całemu światu - wbrew własnej słabości, nieposłusznym dłoniom i nogom, cudzej determinacji, niesprzyjającym splotom okoliczności.

Polakom jej zabrakło. Znów. Do tie-breaka nie musieli przecież w ogóle dopuścić, rozpędzeni i rozochoceni poprzednimi triumfami mieli okazję, by przycisnąć Włochów wcześniej. To oni - jeśli wziąć pod uwagę ich formę czysto sportową i fizyczną oraz perypetie rywali - byli faworytami.

Skończyli z wynikiem identycznym do ateńskiego sprzed czterech lat. Jak zwycięstwo od porażki nie różni się prawie niczym, tak ćwierćfinał od ćwierćfinału różni się wszystkim. W Atenach na długo przed odpadnięciem wyglądali na rozlazłą grupę bez właściwości, torturowali pozorowaniem gry godnej igrzysk. W Pekinie zachwycali długimi okresami najwyższym światowym poziomem, wywarli wrażenie odpornością psychiczną, pokazali nieustępliwość, poświęcenie, determinację. I bezpowrotnie zapadli w pamięć dzięki sportowemu dramatowi, jaki przytrafia się raz na wiele lat.

Ale przegrali. Wicemistrzowie świata chcieli dotknąć niemożliwego - w półfinale wreszcie wziąć rewanż na niezwyciężonej Brazylii. A pozostali reprezentacją skazaną na piąte miejsca, która na podium wzleciała tylko raz.

Drzyzga: Zastanawiające, że Raul Lozano tak długo czekał ze zmianami

Piłkarze ręczni też polegli: relacja Z czuba ?

Czytaj na blogach:

Supergigant: dziękujemy, dziękujemy!

Darek Wołowski: A ja nie dziękuję nikomu, ani siatkarzom, ani szczypiornistom

Więcej o:
Copyright © Agora SA