Wygraj mundial! 11 tysięcy dla najlepszego menedżera - zagraj! ?
Młodych trzeba najpierw w tym sporcie rozkochać. Zanim zrozumieją, że sensem jest wygrywanie, muszą spędzić trochę czasu na beztroskiej zabawie, w trakcie której poznają techniczne abecadło. To zasada ponoć elementarna, trzymają się jej niemal wszędzie, wyjąwszy rzecz jasna księstwo podpezetpeenowskie - u nas padają jedynie deklaracje, iż wyniki juniorów są trzeciorzędne, w rzeczywistości nawet trenerzy dzieci o wygrywaniu myślą obsesyjnie. System ich krępuje.
Niemcy świętą zasadę porzucili. Herezję mottem pracy z młodzieżą uczynił Matthias Sammer, dyrektor techniczny tamtejszej federacji. Uznał, że niezłomną mentalność zwycięzców należy kształtować możliwie wcześnie. Wywierał ostrą presję, głośno żądał, by piłkarze juniorskich reprezentacji wygrali mistrzostwa Europy do lat 17, 19 i 21. I oni je wygrali! Na każdym turnieju dopadali złota, dokonując wyczynu absolutnie bezprecedensowego - zapanowali w każdej kategorii wiekowej.
To m.in. strategia Sammera ma stać za oszałamiającymi mundialowymi popisami Niemców, którzy nie wytrzymali dopiero naporu hiszpańskiego, choć przysłali na MŚ reprezentację młodszą niż kiedykolwiek. 23-letni Sami Khedira grał w półfinale - na odpowiedzialnej, wymagającej dojrzałości pozycji defensywnego pomocnika - niemal bezbłędnie, nigdy nie tracąc spokoju. Biegający przed nim 21-letni Mesut Özil rozstrzygnął mecz z Ghaną, rewelacją turnieju został rok młodszy Thomas Müller (po wiosennym sparingu z Argentyną Maradona nie rozpoznał go i przepędził z sali konferencyjnej). A rzuty wolne w końcówce boju z Hiszpanami wykonywał Toni Kroos, który nastolatkiem przestał być w styczniu. Te żółtodzioby nie miały prawa wygrywać.
Od wielu wybitnych specjalistów usłyszelibyśmy, że nie mają prawa wygrywać również Holendrzy. Duch zespołowości w futbolu jest ponoć atutem bezcennym, toksyny zatruwające szatnię sukces ponoć wykluczają. Dlatego trener Dunga zignorował kilku bardzo zdolnych nierobów, trener Maradona nie zabrał do RPA patologicznego egocentryka Riquelme, trener Lippi zrezygnował z nieuleczalnych, wiecznych rebeliantów w typie Balotellego czy Cassano.
Bert van Marwijk unieważnił i tę, zdawałoby się oczywistą, futbolową prawdę. Silna niechęć dzieląca Wesleya Sneijdera i Robina van Persiego od lat pozostaje sekretem publicznym, choć kolejni selekcjonerzy - poprzednio Marco van Basten - zawsze desperacko zaprzeczają, jakoby kolejne scysje miały miejsce. Poddają się dopiero, gdy piłkarze sami o awanturach poinformują - np. na swoich witrynach internetowych. Albo gdy publika widzi, że pokłócili się na boisku o to, kto kopnie z rzutu wolnego.
Oni się do siebie nie odzywają, trener wystawia ich co mecz. Wystawia obok siebie - w napadzie i tuż za napadem - zmuszając do współpracy, której jego podwładni nie podejmują. Z oficjalnych statystyk FIFA wynika, że podają sobie piłkę skandalicznie rzadko, dwa-trzy razy przez 90 minut. Innej tak ostentacyjnie odseparowanej od siebie pary ofensywny rozgrywający - napastnik na mundialu nie znajdziemy.
Zwłaszcza w ćwierćfinale z Brazylią rzucało się w oczy, z jak obrażonymi minami - przede wszystkim do przerwy, gdy przegrywali - biegają po murawie holenderscy soliści, nie tylko wymienieni. Wykonujący rzut rożny Arjen Robben wpadł nawet w pewnym momencie na pomysł, by oszukać rywali i tylko lekko dotknąć leżącą piłkę, ale zapomniał podzielić się tą ideą z kolegami. I "Canarinhos" ruszyli do kontrataku.
A jednak Pomarańczowi zwyciężają. Sneijder pewnie zmierza ku tytułowi dla najlepszego gracza świata w 2010 roku, mając swój udział w tym, że van Persie snuje się bez celu.
Niemcy powierzają najtrudniejsze misje dzieciakom (mimo że średnia wieku piłkarzy rywalizujących w najważniejszych rozgrywkach stale rośnie), Holendrzy ufają awanturnikom (mimo że trenerzy odsuwają z przyczyn pozasportowych znacznie lepszych graczy), tradycyjnie rozpasani w ataku Hiszpanie drepczą od 1:0 do 1:0 (mimo że wychowali najznakomitszą generację w historii). Południowoafrykańskie mistrzostwa od początku obalają wszystko, co wydawało się w futbolu trwałe.
Brazylijczycy nie chcieli być piękni i zademonstrowali twarze bestii - strzelali gole rękami (Luis Fabiano), woleli wznosić fortecę pod własnym polem karnym, niż oblegać cudze, spacerowali po udach rywali (Felipe Melo). A do klęski przywiódł ich fachowiec, co wiemy z Ligi Mistrzów i włoskiej Serie A, niezawodny, czyli Julio Cesar.
Argentyńczycy, którzy występ na każdym turnieju zwykli rozświetlać arcydziełem pracy zbiorowej, rozbiegli się we wszystkie strony, próbując głównie samotnych wypadów.
Ghańczycy wbrew obiegowym - i jakże prawdziwym - sądom o defensywnej wątłości reprezentacji z Afryki wystawili stalową obronę i drugą linię, grali odpowiedzialnie i dojrzale. Najbardziej doskwierał im - to też niesłychany paradoks - deficyt wyobraźni ofensywnej.
Francuzi, przed dekadą hołubieni jako wzór integracji multikulturowego społeczeństwa, skończyli haniebnie właśnie z powodu podziałów rasowych i społecznych. Wywlekli wszystkie brudy przed szatnię, jakby chcieli zniszczyć reputację kraju jako ojczyzny wysokiej kultury.
Wreszcie gospodarze MŚ, choć los dał im za rywala m.in. rozbitych Trójkolorowych, po raz pierwszy nie przetrwali pierwszej rundy.
Zmienia się globalna geografia futbolu. Europa przepchnęła do ćwierćfinału tylko trzy drużyny, najmniej w dziejach mundiali, rozpadł się mit o postępie afrykańskim, mocno uderzyli Azjaci. Japończycy pokonali Danię i Kamerun, a w drugiej rundzie ustąpili dopiero po karnych; południowi Koreańczycy byli lepsi od Grecji oraz Nigerii, nawet ich sąsiedzi z północy zaimponowali organizacją gry w inauguracji z Brazylią.
My, Polacy, możemy wyciągnąć tylko jeden wniosek - ostatnie białe plamy z mapy już poznikały, grać z klasą umieją wszędzie, na żadnym najbliższym turnieju nie będziemy mieli prawa, by czuć się faworytem w jakimkolwiek meczu, nawet ze sprawiającym najbardziej egzotyczne wrażenie przeciwnikiem. Jeśli Holandia przegra finał, jedyną niepokonaną drużyną MŚ będą przecież Nowozelandczycy, a Australijczycy - jeszcze przedwczoraj rządzeni przez działaczy o mentalności pezetpeenowskiej - stają się liderami w innowacyjności. Ich trenerzy od przygotowania fizycznego spinają się elektroniką z grającymi w Europie piłkarzami, by monitorować, ile ci przebiegli, jak ćwiczą, czy utrzymają formę. Dba Australia o każdy detal, a mimo to nie wychodzi z grupy...
Turniej w RPA demontuje dogmaty, zniechęca do powielania myślowych kalek, wywraca hierarchie. W jakie reguły wolno jeszcze wierzyć? Logika wydarzeń sprawia, że dzisiaj skład finału wydaje się wręcz oczywisty - tak specjalne okoliczności musiały wyłonić całkiem nowego mistrza świata. I zestawić rywali, którzy w ważnym turnieju zmierzyli się tylko raz. 90 lat temu na igrzyskach.
Najważniejsze w serię niezwykłości się jednak nie wpisuje - faworytem niedzielnego meczu są Hiszpanie, reprezentacja bezdyskusyjnie najbogatsza w talent. Holandia - doskonale skrywająca słabości, lecz wciąż nieprzekonywująca - wydaje się tyle słabsza, że przypominają się słowa trenera Niemców Franza Beckenbauera, który po awansie do finału w 1986 r. dostał napadu śmiechu i zaczął dopytywać reportera "Der Spiegla", czy pojmuje, z jak marnymi piłkarzami on, Beckenbauer, tak wiele osiągnął. A potem, już po ostatecznej przegranej z Argentyną, westchnął, że dobrze się stało, bo odwrotne rozstrzygnięcie byłoby porażką futbolu.
Na tamtym turnieju panował jednak Diego Maradona, tymczasem w RPA panują niepospolitości. Przed finałem wypada oczekiwać tylko jednego - skoro Sneijder udowodnił już, że 170 cm wzrostu wystarcza do wbijania Brazylii goli głową, to pewnie zdoła jeszcze udowodnić, że królem strzelców wcale nie musi być napastnik.
Trwa mundial! Śledź newsy o MŚ 2010 na Facebooku ?