Nie ocucą ich eliminacje do Euro 2008, które piłkarze - przepraszam za grube słowo, może ono zadziała - przerżnęli popisowo i na turniej finałowy nie zostali zaproszeni. Nie otrzeźwi ich rzut oka do archiwów, w których jest napisane, że złoto wzięli jeden marny raz, pół wieku temu, na swoich stadionach i dzięki golowi w finale, który może padł, a może wcale nie. Nie zaniepokoi ich, że bohaterowie Premier League w reprezentacji przywykli do porażek i klęsk. Nie da im do myślenia, że na obu końcach boiska trzymają przeciętniaków - między słupki wstawiają bramkarzy średnich, marnych bądź beznadziejnych, bez Rooneya ich cały napad miałby tyle drapieżności, ile Elżbieta II w papilotach.
Nie trujcie im o deficycie wybitnych snajperów albo zwykłych defensywnych pomocników, nie wyszydzajcie konieczności ustawiania w centrum obrony safanduły Upsona, wyspiarze dawno temu ustalili, jak ma być - skoro futbol wymyślili, tytuł należy się im, dopóki nie zgaśnie słońce.
Klose: po pięciu minutach wiedziałem, że wygramy z Anglią
Teraz już wiedzą - Fabio Capello pomylił się niewybaczalnie, zabierając na mundial np. Emile'a Heskeya. I wypada nawet się zgodzić, że Heskey to błąd, a włoski selekcjoner zasłużył na mnóstwo gorzkich ocen. Ale czy najpierw nie wypada podumać, jak rozpaczliwie musi wyglądać stan narodowego ataku, jeśli poważnemu trenerowi strzela do głowy, by powołać na MŚ snajpera, który w ostatnim sezonie ligowym strzelił trzy gole? A w przedostatnim - dwa? Nawet Nowozelandczycy od posyłanych na mundial snajperów wymagają więcej.
Im głębiej kopać w angielskich murawach, tym bardziej ich przeświadczenie, że mają prawo oczekiwać od reprezentacji tytułu, zdaje się irracjonalne. Owszem, piłkarzy mają bardzo dobrych, kilku wręcz wybitnych, ale czy ta grupka jest w stanie wywrzeć wrażenie na Holendrach, Francuzach czy Serbach, nie wspominając o Argentyńczykach, Brazylijczykach albo Hiszpanach? Jak bardzo trzeba nie doceniać klasy Drogby, Anelki, Essiena, Cecha, C. Ronaldo, Vidicia, Evry, van der Sara, Giggsa oraz wszystkich zagranicznych dzieciaków Arsenalu, by przypuszczać, że udane wieczory Chelsea, Manchesteru i Arsenalu skazują na nieuchronne triumfy reprezentację Anglii?
Nawet Niemcy, seryjni zwycięzcy i arcymistrzowie wyciskania maksimum z niczego, rzadko ośmielają się głośno krzyczeć, iż mierzą w tytuł. A powodów znaleźliby więcej.
Szkoda, że przebieg niezapomnianego meczu w 1/8 finału - właśnie z Niemcami - zapaskudził szokujący błąd sędziowski, choć będę się spierał ze wszystkimi sugerującymi, iż po doprowadzeniu do remisu drużyna Capella miałaby radykalnie większe szanse na sukces. To teza tak samo groteskowo kontrowersyjna, jak wieczne wyspiarskie przeczucie, że tym razem wreszcie się uda, odzyskają władzę, futbol wróci do domu. Niemcy operowali w niedzielę w innym wymiarze, a rywal proponował futbol tak ograniczony, że pozwolił im strzelić gola w najprymitywniejszy możliwy sposób. I okrutnie ironiczny zarazem - po wykopie Manuela Neuera, dającym pierwszą mundialową asystę bramkarza od 1966 roku, realizującym staroangielską dewizę "kick and rush" zastępującą niegdyś w ojczyźnie piłki taktykę.
Usłyszałem, że żądanie od piłkarzy złota wyraża nieuświadomioną tęsknotę Anglików za powrotem utraconego imperium. Ładnie powiedziane, ale również historycznie nie do przyjęcia - oni futbol jedynie wyeksportowali, nie panowali w nim nigdy. Jak się po wojnie wreszcie łaskawie zniżyli do rywalizacji z plebsem na mistrzostwach świata, to plebs nie okazał wdzięczności i na progu dostali po twarzach od reprezentacji USA. W dodatku, co za pech, w przeciwieństwie do Portugalczyków czy Hiszpanów kolonizowali poddani Jej Królewskiej Mości w niewłaściwych kierunkach - podbite ludy Dalekiego Wschodu kopać zaczęły późno albo wcale, wykazując śladowe zainteresowanie piłką, a ludy Dalekiego Zachodu, które mogły wyjść na ludzi, zostały wybite prawie do nogi.
Nawet skrzydłowy z sąsiedztwa, Ryan Giggs, najbardziej błyskotliwy współczesny gracz brytyjski jak na złość kopie dla Walii. A Darren Fletcher, czołowy brytyjski defensywny pomocnik, dla Szkocji.
Imperialny zasięg utrzymują już tylko transmisje z Premier League. Kogo w RPA nie zagadniesz o ulubioną drużynę, wymieni angielską, nie lokalną; angielskie rozpychają się również po telewizorach Ameryki Płn., Azji, Afryki; każdego lata ruszają w międzykontynentalny obchód, by zbijać majątek na pokazowych sparingach. Tyle że angielskość najpopularniejszych rozgrywek coraz częściej polega na tym, że odbywają się na angielskich stadionach. Swojskich właścicieli klubów, trenerów, piłkarzy ubywa. Ubywa zdolnych młodych, rówieśnicy Özila, Muellera czy Khediry - bohaterów Niemiec - w ogóle nie przylecieli na mundial.
Przybywa Anglikom tylko niezachwianej pewności, że ostatnie przegrane mistrzostwa były nieszczęśliwym przypadkiem, pod którym duma ojców futbolu rzecz jasna nie ugnie się nigdy.
Podyskutuj o felietonie na blogu Rafała Steca
Chcę zostać trenerem Anglii - mówi Harry Redknapp ?