Ameryce potrzebny superbohater

Kiedy podziwiam reprezentację USA, widzę atletów wyrosłych z wysokiej kultury sportowej kraju, wierzących w etos pracy, przedkładających na boisku interes grupy nad interes osobisty, ale pozbawionych indywidualności. Cała drużyna składa się z egzemplarzy do siebie podobnych. W piłce nożnej trzeba czegoś ekstra

To były boiska na Manhattanie, grały dzieci, patrzyłem osłupiały. Drużyny koedukacyjne, szczera międzypłciowa współpraca, chłopcy wjeżdżają wślizgami w dziewczyny, dziewczyny podkładają nogi chłopcom i w ogóle pełne równouprawnienie. Gdyby zamieszkała tam Magdalena Środa, musiałaby wyruszyć na poszukiwania nowego celu w życiu.

Mocniej uderzało po oczach co innego - nikt, ani on, ani ona, nie chciał zabawić się w Maradonę. Nie próbował dryblować do zatracenia, nie nurkował z piłką w sam środek tłumu, nie tracił jej głupio, jak przystało na beztroskiego brzdąca. Wszyscy już w wieku szczenięcym rozumieli, że uprawiają sport zespołowy. Biegali, żeby sobie pomagać i się poświęcać, solowych popisów unikali, piłkę brali po to, by zaraz ją oddać. Mourinho też poczułby się niepotrzebny.

Zapamiętałem, bo tamci młodzi wydali mi się przedwcześnie dojrzali. Każdy normalnie rozwijający się szkrab marzy, by okiwać całą ludzkość, dosunąć do bramki, tuż przed linią bramkową położyć się i popchnąć leżącą na trawie piłkę głową.

Nie Amerykanie

Kiedy podziwiam reprezentację USA na mundialu, stają mi przed oczami ich rodacy, sensacyjni mistrzowie olimpijscy w siatkówce. Też fenomenalnie zjednoczeni, waleczni do omdlenia, skrywający wady za niezłomną niezgodą na porażkę. Ale wspominam też juniorów z Manhattanu, którzy nie tyle nie umieli, ile nie zamierzali dryblować. W ich nawykach widzę echo odruchów piłkarzy Boba Bradleya. Atletów ewidentnie wyrosłych z wysokiej kultury sportowej swojego kraju, wierzących w etos pracy, przedkładających na boisku interes grupy nad interes osobisty, wiedzionych przez instynkt gry do końca, ale pozbawionych indywidualności. Niemal wszyscy Amerykanie w boiskowym stylu bycia wyglądają jak bracia, cała drużyna składa się z egzemplarzy do siebie podobnych. Silnych, twardych i wytrzymałych, a zarazem żadnym gestem niezdradzających ochoty, by się wyróżnić. Armia sklonowanych gladiatorów.

Kraje o bogatych futbolowych tradycjach mają swoje specjalizacje. Na znakomitą markę zapracowali brazylijscy ponaddźwiękowi boczni obrońcy, argentyńscy drobni rozgrywający, holenderscy dryblerzy, portugalscy skrzydłowi, włoscy stoperzy etc. USA wychowuje graczy doskonale przeciętnych, jakby zdjętych z jednej sztancy. Jeśli zapadają w pamięć, to dlatego, że schodzą z boiska w zakrwawionych koszulkach. Doceniamy ich wysiłek, nie zachwycamy się kunsztem. Doceniamy wydajność rozwijającego się w USA piłkarskiego przemysłu, nie odnajdujemy w jego wyrobach naturalnego, rzucającego na kolana talentu.

Z egzotyką amerykański futbol kojarzą już jedynie ignoranci

Reprezentacja zakwalifikowała się na mundial po raz szósty z rzędu, do RPA zleciało więcej jej kibiców niż z jakiegokolwiek innego kraju uczestniczącego w turnieju, stale rosnąca frekwencja na meczach zawodowej MLS wyprzedziła frekwencję koszykarskiej NBA oraz hokejowej NHL i dobija powoli do 20 tys. Na transmisje z obecnych i następnych mistrzostw świata tamtejsze telewizje wyłożyły 425 mln dol., ustanawiając światowy rekord; mundialową inaugurację z Anglią śledziło niewiele mniej widzów niż finałową batalię koszykarzy Los Angeles Lakers i Boston Celtics.

Piłce kopanej sprzyjają przemiany demograficzne. Stadiony w USA wynajmuje na swoje mecze kadra Meksyku, bo trybuny wypełniają imigranci, których potomkowie niekoniecznie będą grali dla ojczyzny rodziców. Mniejszości etniczne przestają być mniejszościami, 45 mln hiszpańskojęzycznych Amerykanów nie zbzikuje na punkcie baseballa, dlatego odlatującej na mundial kadrze życzyć powodzenia uznał za stosowne Barack Obama, a z trybun w RPA dopingował ją Bill Clinton, który rozpowiada na lewo i prawo, że zakochał się w futbolu. Futbolu niewyszydzanym już jako miękki sport dla kobiet i dzieci, lecz zdobywającym powodzenie wśród elit - obrazki z RPA nadają ponoć wszystkie ekrany na Wall Street.

Amerykanie poznają piłkę i chcą się uczyć. Selekcjoner objeżdża europejskie kluby, badając, co się w nich dzieje nie zza płotu - ulubionego punktu obserwacyjnego polskich trenerów - lecz osobistym pomacaniu każdego detalu. Bradley wysysa know-how z wizyt w Barcelonie i Milanie, podsłuchuje w kafeterii na Old Trafford, jak komunikuje się z graczami Alex Ferguson, Ligę Mistrzów pożera, siedząc na trybunach, a później udziela fascynujących wywiadów, z których wolno wnioskować, że rejestruje przebieg meczów z fotograficzną pamięcią. Słowem, wszystko każe przypuszczać, że futbol w USA będzie wielki.

Ale projekt 2010 się nie powiódł

Amerykanie wymyślili sobie w minionej dekadzie, że w tym roku wezmą złoto mundialu. Długo i konsekwentnie realizowali plan, osiągając cele pośrednie - na turniejach dla dorosłych i młodzieżowych. W RPA polegli, gdy zderzyli się z pancerną Ghaną - przeciwnikiem, którego nie zdołali stłamsić siłą mięśni ani zarżnąć końską kondycją. Komentatorzy rozpaczają nad porażką najzdolniejszej generacji w historii amerykańskiego futbolu, nie dostrzegając, że wciąż nie wychowali choćby jednej gwiazdy, że ich gracze najrzadziej próbują zaskakujących, niekonwencjonalnych ruchów, tak często rozstrzygających o wynikach. Kiedy w sobotni wieczór Clint Dempsey wreszcie postanowił minąć rywala, zyskał rzut karny.

Jego zagranie pozostało epizodem wyjątkowym, a wielkie turnieje piłkarskie niechętnie premiują wyłącznie pracę zbiorową - mistrzowie Europy z 2004 r. Grecy nowej ery nie otworzyli. Może hodowanie zniewalających techniką solistów będzie następnym etapem ewolucji najpiękniejszego ze sportów w USA? Duch zespołu i imponująca atletyczna sprawność ozłociły w Pekinie amerykańskich siatkarzy, w piłce nożnej, sporcie nieporównanie bardziej konkurencyjnym, trzeba czegoś ekstra. Niestety, futboliści z USA, choć świetni, wyglądają, jakby nigdy nie marzyli - niczym Kobe Bryant - o naśladowaniu Roberta Baggio. Superbohater NBA śnił inaczej, bo dorastał we Włoszech.

Podyskutuj o felietonie na blogu Rafała Steca

Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.