RPA 2010. Upadek mistrzostwa włoskiego

Walczyli, jakby woleli umrzeć, niż przeżyć klęskę, jakiej włoski futbol nie doświadczył. Ale akurat teraz, gdy bronili złota, przywieźli na mundial piłkarzy słabszych niż kiedykolwiek. Przegrali ze Słowacją 2:3, wypadają z turnieju na ostatnim miejscu w grupie

Najpierw usypiająca nuda, potem przeczucie największej sensacji mistrzostw, wreszcie pasjonujące przyglądanie się, jak faworyci wstają z martwych.

Aż przyszedł niesamowity ostatni kwadrans. Z trawą płonącą od emocji, czterema golami, piątym nieuznanym, brudnymi chwytami po obu stronach, horrorem po ostatnie sekundy. Włosi strzelali gole, ale potrafili tylko się do Słowacji zbliżyć. Na 1:2, 2:3. Nie myśleli już o zwycięstwie, pragnęli choćby remisu - trzeciego z rzędu - byle przetrwać jakkolwiek. I nazajutrz tłumaczyć rodakom, że wcale nie czują się poniżeni.

Nie podołali. Pozostali jedynym uczestnikiem mundialu, który w 2010 roku nie odniósł żadnego, choćby sparingowego zwycięstwa. Trudno na wypadnięcie z turnieju zasłużyć bardziej.

Niechlujstwo niegodne mundialu

Ponieśli faworyci klęskę, jakiej współczesny futbol nie widział.

Po 1966 roku, w którym Pelemu i jego brazylijskim partnerom przeciwnicy postanowili poprzetrącać kończyny, tylko raz obrońcy tytułu padli w rundzie grupowej - Francuzi na azjatyckim turnieju przed ośmioma laty. Nie wypocili wówczas ani gola, ale nawet tamtą katastrofę znieść i zrozumieć kibicom było łatwiej. Bili Trójkolorowych rywale jednak ciut bliżsi wielkiemu futbolowi niż Słowacy, którzy w eliminacjach potrzebowali samobójczych wpadek Boruca i Gancarczyka, żeby pokonać Polskę.

Kiedy w czwartek Włosi upadali po ciosie Roberta Vittka - albo wcześniej, po ciosie nowozelandzkim - musieli się czuć tak, jak Polacy chłostani za kadencji Zbigniewa Bońka przez Łotyszy. Albo piłkarze Wisły Kraków tłuczeni przez estońską Levadię. Gola tracili mistrzowie świata w dobrze znanych nam z tamtych koszmarów okolicznościach. Wskutek niegodnego mundialu niechlujstwa.

Pierwsze feralne kopnięcie wykonał jeden z nielicznych dziś włoskich kadrowiczów ze znakiem wysokiej futbolowej jakości - Daniele de Rossi, który być może biegałby już koszulce Realu Madryt, gdyby nie przysiągł wierności barwom Romy. Na własnej połowie podarował piłkę Jurajowi Kuczce, strzał oddał Vittek. Trzeci podczas mundialu celny na włoską bramkę. Trzeci celny, a przyniósł trzeciego gola! Tak przegrywa ojczyzna catenaccio, legendarnego systemu obrony nie do skruszenia.

Kuczka zabrał głos przed przerwą jeszcze raz. Odpalił petardę z dystansu, chybił minimalnie. Wcześniej jeszcze Fabio Cannavaro - upadły bohater poprzedniego mundialu, gracz roku 2006 na świecie - wybiegł ze centrum defensywy w niezidentyfikowanym kierunku i w sobie tylko znanym celu. Ocaliła go nieskuteczność Marka Hamsika, który stał sam przed bramkarzem, ale źle trafił w piłkę.

Od 40 lat nikt nie wbił Włochom na MŚ trzech goli. Słowacy mogli wbić ich więcej. Zabrakło jednego, by uzbierali ich tyle, na ile stać było ostatnio genialnych "Canarinhos" ze wspomnianym Pele.

Popełniali faworyci zatrzęsienie niewybaczalnych błędów, nawet tak elementarnych jak w przyjęciu piłki lub oddawaniu jej partnerowi oddalonemu o kilka metrów. W ataku nie rehabilitowali się niczym, od czego widza nie bolałyby zęby.

Bez fantasisty nie ocaleli

Niepisana tradycja mówi, że w każdej drużynie z Italii, choćby najbardziej obsesyjnie skupionej na defensywie, znajdzie się miejsce dla co najmniej jednego piłkarza osobnego - kreatywnego, nieprzewidywalnego, potrafiącego jednym gestem rozbroić przeciwnika. Kibic rozpoznaje go natychmiast, po pierwszym zetknięciu z piłką. Włosi często nazywają go "fantasista" - rezerwują to słowo przede wszystkim dla pomocnika wspierającego atak, ale używają go również dla innych ofensywnych zawodników.

Dramat reprezentacji, która wylądowała w RPA polegał na tym, że musiała się bez fantasisty obyć. I w ogóle bez żadnego gracza zdolnego wywołać u kibica dreszcze. Jedyny futbolista bywający wirtuozem - Andrea Pirlo - najpierw się leczył, wczoraj usiadł na ławce rezerwowych.

Gdy trener Marcello Lippi uznał sytuację za rozpaczliwą, rozgrywającego wpuścił. Rywale zdawali sobie sprawę z zagrożenia, Marek Hamsik co rusz rywala prowokował, chciał szarpaniny i kuksańców zamiast futbolu. Nauczył się tego w Napoli, klubie włoskiej Serie A.

Pirlo przetrzymał trudne chwile, dzięki jego wyobraźni Włosi wreszcie zaczęli tkać natarcia złożone z więcej niż jednego-dwóch podań. Gdyby tak turniej zaczęli, jak go wczoraj kończyli, ocaleliby.

Ale zabrakło im jakości, mocy, czasu. Ile razy wychodzili w RPA na boisko, tyle razy to przeciwnik obejmował prowadzenie. Odpowiedzieć umieli tylko skrajnym wysiłkiem i poświęceniem - to były całe ich zasoby. Tyle widzieliśmy, sami piłkarze wspominali jeszcze o dumie mistrzów. To chyba ona utrzymywała ich wczoraj przy życiu, bo w końcówce każdy jeden wyglądał jakby oddychał już sercem, nie płucami. Tak zazwyczaj przegrywają najsłabsi.

Wrażenia naszych specjalnych wysłanników do RPA - znajdziesz na blogach Rafała Steca i Michała Pola

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.