Asamoah Gyan kopnął ile sił, trafił, pognał do narożnika. Za nim cała drużyna. Szczęśliwy napastnik musiał utrzymać wszystkich kolegów - i tych z boiska, i tych z ławki rezerwowych. Tańczyli nawet tubylcy w uniformach FIFA, którzy pilnowali porządku.
A potem nastał czas modlitwy. Zabrzmiał ostatni gwizdek, wykonujący ostatni obronny pad kapitan John Mensah osunął się na trawę, klęknął. Wytrwał tak kilkanaście sekund, przeżegnał się i dopiero wtedy dołączył do roztańczonych rodaków.
Afrykańscy piłkarze pięknie dziękują i pięknie się cieszą, ale wczoraj pewnie nie mieliby do podziękowań i radości powodów, gdyby głowy nie stracił Zdravko Kuzmanović. Wyskakiwać do piłki z wyciągniętą ręką, by sięgnąć ją dłonią w odruchu iście siatkarskim, dwa piętra nad murawą!? Tuż przed końcem, nie dając sobie i całej grającej od kilku minut w osłabieniu drużynie szans na odrobienie strat!? Sędzia nie miał prawa się nawet zastanawiać, musiał podyktować rzut karny.
Gdy Mensah się modlił, Kuzmanović płakał. Serbowie przyjechali po chwałę, w ostatnich latach wykonali przecież skok w nadprzestrzeń. Na poprzednich MŚ biegali rozbici i skłóceni, zostawili za sobą wrażenie najgorszych w turnieju, musieli przełknąć poniżające 0:6 z Argentyną. Teraz przez eliminacje się przetoczyli, wyprzedzając m.in. Francję, dlatego do RPA lecieli natchnieni, czytając w całej europejskiej prasie, że jeśli ktoś poza naturalnymi faworytami ma tutaj poszaleć, to właśnie oni.
Ostatni mundial najwyraźniej analizowali w nieskończoność, bo trener Radomir Antić co rusz przechwalał się, że zaskoczą wszystkich stałymi fragmentami gry, a to właśnie pojedyncze kopnięcia rozstrzygały najważniejsze mecze turnieju w 2006 r. - Pomysłów na rzuty wolne i rożne mamy mnóstwo, a dopracowaliśmy je doskonalej niż większość drużyn narodowych w Europie - reklamował swoje treningowe sukcesy Antić.
Chyba nie przesadzał, bo Serbowie rzeczywiście najbardziej statyczne fragmenty gry zamieniali w akcje niebanalne i zaskakujące przeciwnika. Ale całej prawdy Antić nie powiedział. Bo jak inwencją jego ludzie się wykazywali, tak precyzji im brakowało. A przecież mają wszystkie atuty, by rzut wolny uczynić równie niebezpiecznym jak karny. To same wielkie chłopy, najbardziej niepozorny w podstawowej jedenastce na Ghanę Dejan Stanković wyrósł na ponad 1,81 m. A on akurat uderza w piłkę leżącą na trawie.
Wielu zgrabnych natarć też piłkarze z Bałkanów nie przeprowadzili, bo Ghana to rywal świetnie zorganizowany, w przeciwieństwie np. do sąsiedniej Nigerii wyjątkowo nieprzyjemny w środku pola. Masywny w mięśniach, niezostawiający kępy wolnej trawy, przesuwający się grupowo w przemyślany sposób. W niedzielę piłkarze Milovana Rajevaca grali dobrze i gdyby nie niechlujność, przez którą trwonili własny wysiłek, należałoby nazwać ich futbol dojrzałym. Przed rzutem karnym oddali dziesięć strzałów. Każdy był niecelny.
Na stadion zajechali autokarem z wielobarwnym sloganem "Nadzieja Afryki" - w lutym zdobyli tylko wicemistrzostwo kontynentu, ale złoty Egipt na mundial się nie zakwalifikował, więc czują się tutaj najlepsi. Teraz tylko utwierdzą się w przekonaniu o swojej mocy. Na inaugurację mogli jeszcze podwyższyć na 2:0, ale Gyan trafił w końcówce w słupek.
Serbom znów zajrzała w oczy klęska. Oni wszyscy albo już pracują dla słynnych europejskich firm, albo będą pracować jutro. Kiedy zerka się w nazwy zatrudniających ich klubów (potęg angielskich, hiszpańskich, włoskich), trudno uwierzyć, że siedmiomilionowy naród wypuścił tylu wybitnych specjalistów w sporcie tak konkurencyjnym jak futbol. Nawet trenera nie powinno onieśmielać żadne wyzwanie - przecież Radomir Antić jako jedyny prowadził i Barcelonę, i Real Madryt, i sąsiednie Atletico. Wszystkich łączy też głęboki, chętnie manifestowany patriotyzm i pragnienie, by na boisku uszczęśliwiać rodaków, którzy wciąż nie zapomnieli tragedii bałkańskich wojen domowych.
Ale to piłkarze Ghany zagrali w niedzielę jak ciężko harujący zawodowcy, którzy oddają krew i pot, by wykonać misję. Takimi zapamiętaliśmy ich z Pucharów Narodów Afryki, tam też lubili zwyciężać 1:0. Szkoda tylko, że ich rodaków nie stać na podróże i trybuny straszyły kilkoma tysiącami wolnych miejsc.