Nagle huknęło jak z armaty. Zabrzmiało AC/DC. W rytm dynamicznej muzyki tego heavymetalowego zespołu na ring wkroczył DeGrandis.
Ale to była tylko przygrywka. Gdy rozbrzmiały pierwsze takty piosenki "Eye of Tiger" grupy Survivor na trybunach gdańskiej hali Olivia zapanował szał. Michalczewski, jak zwykle lekkim truchcikiem wbiegł między widzów i szybko wskoczył na ring. Tumult był ogromny. Emocje wzrosły, gdy "Tygrysowi", zgodnie z tym co obiecywał, odegrano polski hymn.
- Jestem dumny z kibiców. Tyle złego mówi się o nas, ale oni dali dzisiaj pokaz polskiego patriotyzmu. Bili brawo, gdy sędziemu odegrano niemiecki hymn, a mojemu rywalowi amerykański - komentował potem Michalczewski.
"Tygrys", mimo owacyjnego przyjęcia, był bardzo zdenerwowany. Zupełnie nie wychodziły mu - zazwyczaj skuteczne - lewe proste.
- Dariusz nie był dzisiaj tak zwinny jak normalnie - komentował trener Polaka Fritz Sdunek. - Walczył w Gdańsku, napięcie było ogromne. Ja to rozumiem i wybaczam mu.
Na szczęście dla Michalczewskiego DeGrandis (29-5, 13 KO), noszący pseudonim "Dynamit", był bardzo słaby.
- Eee tam, to ziemia do kwiatków - barwnie opisywali Amerykanina widzowie.
Przeciwnik polskiego pięściarza już kiedyś walczył o mistrzostwo świata. W 1997 r, w meczu o pas wagi superśredniej federacji IBF, przegrał z Charlesem Brewerem. Potem miał 3,5-letnią przerwę od boksu. Przeżywał trudne chwile. Jego brat popełnił samobójstwo, natomiast matka zachorowała na raka.
Na ring wrócił rok temu i stoczył sześć wygranych pojedynków. W sobotę DeGrandis zachowywał się między linami jak kangur. Nagle doskakiwał do Polaka i z całej siły machał obiema rękami, uderzając przy tym głową w jego pierś.
Michalczewski szybko zorientował się, w czym rzecz, i w drugiej rundzie, gdy Amerykanin znów próbował doskoku, trafił go czystym lewym sierpowym. DeGrandis nie był w stanie kontynuować walki. Potem, chodząc po ringu, łapał się za kark i uśmiechał, sugerując, że został uderzony w tył głowy.
- Coż, nawet nie zauważyłem ciosu Michalczewskiego. Nie pamiętam lądowania na deskach - komentował DeGrandis. - Ale przynajmniej kibice przyjęli mnie bardzo dobrze. Czułem się w Gdańsku jak w domu - dodał.
Michalczewski (46-0, 39 KO) najpierw podziękował kibicom i wzruszony oświadczył, że ich kocha, po czym zeskoczył z ringu i wyściskał swoją matkę, Marię.
- Jadę do domu, serce wali mi jak młot - opowiadała mama mistrza. - Ależ ja to przeżywałam. Gdy ten Amerykanin runął, zaczęłam się martwić, że coś mu się stało. Dobrze, że już po wszystkim. I że walka tak szybko się skończyła...
Kibice długo fetowali sukces swego krajana. Skandowali urodzonemu w Gdańsku Michalczewskiemu "Dziękujemy" i odśpiewali mu "Sto lat". Najlepiej bawili się widzowie, którzy rozwiesili wielką flagę z napisami "Ultras Lechia", a pod spodem "Precz z komuną".
To właśnie oni przeraźliwie gwizdali, gdy ogłoszono, że na widowni jest marszałek senatu Longin Pastusiak. Ministra sportu Adama Giersza przyjęli z większą sympatią.
Oprócz wspomnianych polityków na walce pojawili się także m.in. Donald Tusk, Maciej Płażyński, Daniel Olbrychski, Krystyna Loska oraz przyjaciel Michalczewskiego, włoski malarz i rzeźbiarz Bruno Bruni. Jednak wbrew temu, czego się spodziewano gala w Gdańsku nie była wielkim wydarzeniem towarzyskim. Dało się zauważyć, że przygotowano ją bardzo oszczędnie - od oświetlenia ringu począwszy, a na zapowiadającym po polsku kolejne walki anonsjerze skończywszy. Jacek Lenartowicz, bo tak się ów anonsjer nazywał, próbował - bezskutecznie niestety - naśladować znakomitego Michaela Buffera (znanego z okrzyku "Let's get ready to rumble!"). Darł się w niebogłosy i mówił "a teraz przed państwem zawodnik z junajted stejts of amerika". W pewnym momencie przeprosił widzów za dłuższą przerwę, tłumacząc, że transmitująca pojedynki do Niemiec stacja Premiere miała problemy z kontaktem z satelitą, ale kontakt jest już bliski.
Przerwy - spowodowane wymogami telewizyjnej transmisji - były bardzo nużące. Poza krótkim występem Michalczewskiego, pożegnaniem znanego węgierskiego pięściarza Istvana "KoKo" Kovacsa, który w Gdańsku zakończył karierę, oraz bardzo dobrą walką o ME Michela Trabanta z Christianem Bladtem, w hali Olivia niewiele się działo. Kibice od czasu do czasu gwizdali, buczeli oraz skandowali "oddajcie mi stówę".
Podlizujący się wszystkim na około - w tym Klausowi Peterowi Kohlowi, szefowi Uniwersum Box Promotion, firmy zajmującej się Michalczewskim -
Andrzej Burzyński, prezes Związku Boksu Zawodowego w Polsce, stwierdził nawet, że imprezy pod jego patronatem są lepsze. W hali Olivia, w której mieści się ok. 5200 widzów, było sporo wolnych miejsc.
- Nie sprzedaliśmy 500 biletów - opowiadał menedżer Andrzej Grajewski, współorganizator gali. - Teraz przyjdzie czas na finansowe wyliczenia. Ale nie to jest najważniejsze. Darek zasłużył na wymarzony od dawna występ w Polsce - dodał.
Gościom z Niemiec chyba też podobało się w Gdańsku. Szczególnie poruszył ich wygląd ubranych w bikini, opalonych dziewcząt, które wkraczały na ring z tabliczkami z numerami kolejnych rund. Co prawda zaczęły one pracować dopiero podczas dwóch ostatnich walk, które transmitowały na żywo 1TVP i Premiere, jednak zostały wypatrzone już dużo wcześniej. Niemcy robili sobie z nimi zdjęcia, natomiast kamerzyści podglądali głównie dolne partie, co dało się zauważyć na monitorach ustawionych w specjalnym studiu niemieckiej telewizji przygotowanym w hali Olivia.
Andrzej Grajewski zapowiedział, że nie była to ostatnia walka "Tygrysa" w Polsce. Dodał również, że bliskie sfinalizowania są rozmowy na temat zorganizowania pojedynku Dariusz Michalczewski - Bernard Hopkins. Świetny amerykański pieściarz, walczący normalnie w niższej kategorii wagowej niż Polak, byłby na pewno najgroźniejszym przeciwnikiem, z jakim zmierzył się dotychczas Michalczewski. Już teraz mówi się, że obaj bokserzy otrzymaliby za ten mecz rekordowe gaże.
Za walkę w Gdańsku Michalczewski, który po raz 21. obronił tytuł MŚ wersji WBO, a 23 razy w karierze walczył o mistrzowski pas, zarobi ponoć 1 mln dolarów, natomiast DeGrandis - oficjalnie - 100 tys dol. Ale Amerykanin powinien być zadowolony, jeśli na jego konto wpłynie chociażby połowa tej sumy.
Dariusz Michalczewski przyszedł na konferencję prasową w doskonałym nastroju. Żartował, popijał piwo i namówił Andrzeja Grajewskiego, żeby tłumaczył jego wypowiedzi po niemiecku. - No coś niesamowitego. Żebym tłumaczył "Tigera" na niemiecki... Przecieć on mówi tak dobrze w tym języku, jak ja po polsku - śmiał się Grajewski.
Ale i tak było to niezłe widowisko. Walczyliśmy krótko, ale tak to już w zawodowym boksie bywa. Przed pojedynkiem Andrzej Grajewski żartował: "sześć, siedem rund powalczysz, nie trafisz go wcześniej, prawda?" Pewnie niektórzy woleliby, żeby było więcej rund. A właśnie, jak jest po niemiecku "więcej rund". Co, Andrzej? Język mi się plącze, bo wypiłem już trzy piwa - idę na kontrolę antydopingową.
Andrzej myśli o gali w Warszawie. Mam nadzieję, że nie będzie tak nerwowo jak teraz. Trzy dni przed pojedynkiem dostałem zielone światło od mającej kłopoty w związku z bankructwem koncernu Kircha telewizji Premiere. Czyli w zasadzie wszystko było jasne i pewne. Jednak podpis pod swoim kontraktem złożyłem dopiero w sobotę rano przed walką. Napięcie było ogromne.
Super, że Andrzej Wam o tym powiedział. Ze mną jeszcze nie rozmawiał. Czy gaże będą rekordowe? Nie wiem - mogą zaproponować mi rekordową wypłatę, jednak ja wcale nie muszę być z niej zadowolony.