Droga do Vancouver 2010. Justyna Kowalczyk: Krew się z nosa leje, spać nie można, dostaje się skurczów mięśni

- Jestem dobra, a po dzisiejszym biegu to nawet na pewno najlepsza. Bo wygrałam - mówi po szóstym etapie Tour de Ski Justyna Kowalczyk, która po zwycięstwie w czwartkowym biegu objęła prowadzenie w klasyfikacji generalnej cyklu.

Robert Błoński: Sześć etapów, pięć razy była pani na podium w Tour de Ski. Dwa razy pierwsza, dwa razy trzecia i raz druga.

Justyna Kowalczyk: Jest dobrze, fajnie to znoszę, ale proszę mi wierzyć, że każdy bieg jest trudny do przebiegnięcia. Jeszcze trudniej jest go skończyć, a już najtrudniej wygrać. Zawsze trzeba pobiec na 100 procent i poczekać na efekty.

W czwartek zdeklasowała pani rywalki. Majdić miała rację, że jest pani urodzona do biegania na 5 km klasykiem.

- Nieraz żałowałam, że w momencie którym zaczynałam swoją karierę na narciarskich trasach, z Pucharu Świata wycofano akurat ten dystans. Rzeczywiście przewaga, jaką osiągnęłam jest duża. Straty powinny być sekundowe. Dwie-trzy sekundy to już dużo. Informacje o czasach miałam przez cały czas, wiedziałam że jadę dobrze. Nartki miałam ładnie posmarowane.

Jest pani w formie? Trener mówi, że jeszcze nie, że optymalna dyspozycja dopiero przyjdzie...

- Głupio by to zabrzmiało, gdybym się wypierała i mówiła, że nie jestem w formie. Wyniki pokazują coś innego. Ale rzeczywiście, według wszelkich wskazań na niebie i ziemi, optymalna dyspozycja powinna dopiero przyjść. Bardzo dobrze biegać powinnam zacząć dopiero po Tour de Ski. Zaczęłam wcześniej. I już. Nie martwię się tym.

Myśli pani o zwycięstwie w Tour de Ski w którym nie była dotąd na podium?

- Bardzo bym chciała zająć miejsce w czołowej trójce. I mam nadzieję, że się uda. Żeby wygrać TdS, muszę najpierw pokonać własne słabości, a później bardzo mocne rywalki. Petra Majdić już biega z bandażami na nogach, ja też już ledwo stoję. Wszystkim nam jest ciężko, na starcie do pierwszego etapu było 80 dziewczyn, zostało 53. Kto chciał, to się wycofał. Ale powiem panom, że ten TdS to naprawdę ciężka sprawa. Krew się z nosa leje, spać nie można, dostaje się skurczów mięśni. Niektórzy nie chcą tego znosić, zwłaszcza w roku olimpijskim. Nie ma więc co na razie rozmawiać o zwycięstwie, najpierw muszę dobiec do mety. Nie jestem przesądna, ale obawiam się tego Val di Fiemme. Szczególnie sobotniego biegu na 10 km klasykiem, bo w tym mieście zawsze miałam pecha. Chciałabym to wreszcie przełamać, ale i tak niepewnie podchodzę do ostatnich startów. Wiele jednak wskazuje, że będzie dobrze. Wreszcie mam idealne narty do klasyka, najlepsze w życiu.

Trener mówi, że Tour de Ski to dla pani znakomity trening przed igrzyskami.

- Ma rację. Nie ma dla mnie nic lepszego niż osiem startów w dziesięć dni. Mam inny system przygotowań. Dziewczyny, latem, ścigają się, biegają szybko. Ja mam w tym czasie długie treningi, robię wybieganie. Zimą potrzebuję startów, one muszą oszczędzać siły. Są wcześniej wybiegane niż ja.

Mam wrażenie, że uciekła pani rywalkom jeśli chodzi o technikę klasyczną. I jest w niej najmocniejsza na świecie.

- Jestem dobra, a po dzisiejszym biegu to nawet na pewno najlepsza. Bo wygrałam. Duża w tym zasługa moich nart. Pierwszy raz w życiu są idealnie dopasowane do mojego wzrostu, wagi i techniki biegania. Jeśli do tego dołożyć siłę moich rąk i ramion, to...są efekty. Dlatego ja tak lubię podbiegi, bo kiedy rywalki zwalniają i zaczynają jechać "choinką" ja wciąż jadę krokiem klasycznym czyli naprzemianstronnym. To jest właśnie ta siła moich rąk.

Wróciła pani na pierwsze miejsce w klasyfikacji generalnej TdS. To ma znaczenie?

- Teraz, żadnego. W środę nawet nie walczyłam o zwycięstwo. Trener się śmiał, że puściłam rywalki. Ale nie "żyłowałam" się wyniku. Trzecie miejsce było świetne.

Przeczytaj o szóstym etapie ?

Więcej o:
Copyright © Agora SA