O futbolowej wersji NCAA pisałem przy okazji nacisków, jakie wywierał Barack Obama na amerykański akademicki związek sportowy. Prezydent proponował - jako zaangażowany kibic - aby w lidze futbolu amerykańskiego NCAA jak w innych ligach o mistrzostwie kraju decydował play-off, a nie klasyfikacja ustawiona przez fachowców i komputerowe programy obliczające siłę drużyny na podstawie jej wyników i klasy rywali. Związek odpowiedział dość arogancko - my mamy swoją konstytucję (mamy nadzieję, że pan prezydent wie, co to jest) i mistrza będziemy wyłaniać po staremu.
Futbolowa NCAA to dla Europejczyków wychowanych na ligach piłkarskich dziwadło jeszcze większe niż NFL i MLB, gdzie nikt nie spada, a właściciel może sobie przenieść zespół, gdzie będzie mógł osiągnąć większe zyski. Akademickie rozgrywki futbolowe to właściwie federacja lig. 120 zespołów w najwyższej klasie rozgrywkowej podzielono na konferencje. Żeby było jednak dziwniej, są także zespoły bez przydziału, jak Army, Navy czy Notre Dame.
W czasie sezonu każdy zespół rozgrywa po 12-13 meczów, część z rywalami ze swojej konferencji, część z obcymi. Trudno znaleźć tu jakiś klucz. Zamiast play-off rozgrywa się tzw. bowl games, czyli pojedyncze mecze, których stawką jest jakieś trofeum. Kojarzy się w nich przeważnie zespoły, które prezentują podobną klasę. Pięć najważniejszych to: Fiesta Bowl, FedEx Bowl, Rose Bowl, Sugar Bowl oraz mecz o mistrzostwo kraju, w którym spotykają się dwa najwyżej sklasyfikowane zespoły.
Obok tych meczów jest jeszcze kilkadziesiąt innych. Najświeższy to Yankee Bowl, który będzie odbywał się w Nowym Jorku od 2010 r. Burmistrz Michael Bloomberg, gdy ogłaszał porozumienie w tej sprawie, zapewniał, że to jedno spotkanie przyniesie miastu dodatkowe 47 mln dol., które wydadzą kibice. W meczu spotkają się trzeci lub czwarty zespół z konferencji Big East i siódma drużyna Big 12, czyli żadne tuzy. Nie ma to znaczenia. W futbolowej NCAA każdy zespół ma rzeszę fanów. Średnia widzów na meczu to 47 tys. Pod tym względem żadna liga piłkarska nie może się równać.
Za fanami idą pieniądze. Z tytułu praw do transmisji telewizyjnych najlepsze szkoły dostają 15 mln dol. za sezon (mniej więcej po 2,5 mln za jeden mecz, bo w sezonie mają ich sześć-siedem na swoim stadionie). Krocie zarabiają też trenerzy. Choć recesja szaleje, w ostatnich trzech latach ich zarobki skoczyły o 46 proc. (średnia to 1,36 mln). Jak wyliczył ostatnio dziennik "USA Today", nawet asystenci trenerów zarabiają co najmniej dwa razy lepiej niż akademiccy profesorowie.
To, co dla nas najdziwniejsze, to fakt, że ten deszcz forsy omija zawodników. U nas byle junior, który dwa razy prosto kopnie piłkę, recytuje formułkę: "Nie ma sianka, nie ma granka". W Ameryce NCAA wydaje co roku miliony, aby prowadzić dochodzenie, czy którakolwiek ze szkół nie łamie przepisów i daje swoim zawodnikom coś więcej niż stypendium na pokrycie kosztów nauki i akademika. Kary są srogie - zawodnik wylatuje ze szkoły, a drużyna może być usunięta z rozgrywek (w latach 90. zdarzył się taki wypadek).
Przy tak ogromnej popularności tym, co jeszcze może szokować Europejczyków, jest to, że to właściwie rozgrywki juniorów. Średnia wieku zawodników to 21-22 lata. Według fanów właśnie dzięki temu akademicki futbol amerykański jest bardziej innowacyjny i ciekawszy niż ten w NFL, bo trener musi dostosowywać taktykę do umiejętności i warunków fizycznych zawodników, a nie odwrotnie.
W Polsce akademicką ligę futbolu amerykańskiego można oglądać w kanale ESPN America. Co sobotę od godz. 18 co najmniej dwa mecze na żywo.
Jeden żart - i kara 20 tys. dolarów ?