Rafał Stec: 108 dotknięć Barcelony

Legenda głosi, że kiedy Nils Liedholm wreszcie podał niecelnie, koledzy z drużyny osłupieli, a stadion San Siro poderwał się do ekstatycznej owacji na stojąco. Fani hojnie wyrażali wdzięczność, bo trafił im się wyjątkowy rarytas - szwedzki maestro już od dwóch sezonów był rozgrywającym w Mediolanie, ale dotąd nie pomylił się ani razu.

Wierzycie? Wątpicie? Otwarcie bujdę wyszydzicie? Dowodami rzeczowymi nie dysponuję, w szczęśliwych latach 50. zdarzały się jeszcze epizody, których nie filmowano, sam łypałem podejrzliwie na Włochów przysięgających mi, że Liedholm na najprawdziwszą prawdę manipulował stopą z kaligraficzną precyzją, że akurat w jego przypadku rzeczywistość wyprzedziła ludzką skłonność do wymyślania niestworzonych historii.

Współcześni wybitni mają tego pecha, że kamery bezlitośnie przyłapują ich na drobnych niedokładnościach, obnażają w chwilach słabości, uczłowieczają. Weźmy choćby Barcelonę, która do przerwy wtorkowego meczu w Santander nie pozwoliła rywalom dotknąć piłki we własnym polu karnym. Minęła 36. minuta, gdy rozpoczęła swą najdłuższą robótkę zbiorową tamtego wieczoru. Wszystko zostało zarejestrowane i z detalami zrelacjonowane w prasie, wszystko można odtworzyć i porachować ponownie. Piłkę przejął Puyol, podał do Keity, Keita dotknął jej cztery razy, zanim przekazał Henry'emu, Henry również musnął ją czterokrotnie, by zaskoczyć przeciwnika przerzutem na przeciwległe skrzydło do Daniego Alvesa.

Dalej się już potoczyło: Xavi - Dani Alves - Xavi - Pique - Puyol - Keita - Abidal - Puyol - Pique - Alves - Pique - Puyol - Busquets - Puyol - Pique - Xavi - Busquets - Keita - Pique - Keita - Xavi - Henry - Xavi - Abidal - Keita - Alves - Pique - Keita - Busquets - Keita - Xavi - Abidal - Busquets - Puyol - Keita - Busquets - Keita - Pique - Xavi - Messi - Alves - Messi - Busquets - Keita. Katalończycy wymienili 48 kolejnych podań, którym gracze Racingu bezsilnie się przyglądali, nie sprawiając zresztą wrażenia urzeczonych. Akcja wlokła się przez 140 sekund, czyli blisko dwie i pół minuty, nie wzięli w niej udziału - czynnie nie wzięli - tylko skrajnie ustawieni Victor Valdes (bramkarz) oraz Zlatan Ibrahimovic (napastnik). Najczęściej piłkę miał Keita (siedem razy), najdłużej pieścił ją Busquets (sześć dotknięć, zanim podał do Keity), w sumie barcelońscy dreptusie wytuptali atak pozycyjny złożony ze 108 dotknięć. Podań utkali dwa razy więcej niż reprezentacja Argentyny w słynnej akcji z ostatniego mundialu, po której gole Serbom strzelił Esteban Cambiasso.

Katalończycy nie zwieńczyli łańcuszka golem - prowadzili już wówczas 3:0, więc znużeni zatracili ciąg na bramkę. Ich małe arcydziełko nie obrośnie legendą, choć według dawnych - z ery popisów solisty Liedholma - standardów zasłużyli, by obwołać ich całą orkiestrą Liedholmów. Zasłużyli nie wtorkiem, lecz całym rokiem gry tak bardzo odmiennej od uprawianej przez resztę świata, tak niedoścignionej, harmonijnej i wyrafinowanej, że już wczoraj lub wręcz przedwczoraj powinniśmy byli oficjalnie ogłosić ich drużyną co najmniej dekady, przez aklamację podejmując wspólną decyzję, że Barceloną będziemy się już wyłącznie zachwycać.

Nic z tego, przed przerwą meczu z Racingiem Santander otrzymałem SMS-a oddającego ducha naszych czasów. "To się już zrobiło nudne" - zrecenzował spektakl znajomy, który futbol ogląda pasjami, więc nasycił się podziwianiem obezwładniającej przeciwników przewagi Barcelony. Chciał rwących emocje igrzysk, znów dostał wysublimowane, na chłodno wykonywane dotknięcia mistrzów.

A mnie znów skłonił do rozmyślań nad stratami, jakie zadała nam inwazja miliona telewizji, miliarda kamer i biliona youtube'owych filmików, które nie pozwalają jakiegoś - choćby jednego - meczu nie obejrzeć. Które zapychaniem nam oczu transmisjami przez bite 25 godzin na dobę wpędziły wszystkich w bulimię i odebrały zdolność do zorientowania się, że właśnie konsumujemy arcydzieło.

Nie sprowokował mnie pojedynczy SMS, on tylko zawierał w sobie podsumowującą konsumpcyjny obyczaj lapidarność. Nie delektujemy się, wolimy żreć. Nie przyglądamy się uważnie, sprawdzamy w internecie, czy na innych stadionach też już załadowali gola. Nie umiemy dotrwać do ostatniego gwizdnięcia, dopadamy pilota, bo na innym kanale rusza transmisja jeszcze ciekawsza.

Kiedy jakaś drużyna gra fantastycznie, przyjmujemy obowiązkowy grymas zachwytu, a zarazem przeczuwamy jej nieuchronny kryzys, tego kryzysu wypatrujemy, wątpimy, czy wygra ćwierćfinał lub półfinał Ligi Mistrzów, a przecież porażka w ćwierćfinale lub półfinale unieważniłaby wszystkie uprzednie dokonania, byłaby klęską na granicy kataklizmu. Zjawisko dotyka i Barcelony - beznamiętnie odfajkowujemy jej kolejne zwycięstwa, czekając na dwa lub trzy szlagiery, które mają przesądzić o ocenie za cały sezon.

Mnie dotknęło inne cywilizacyjne schorzenie - niecierpliwość. W zeszłym roku odtrąbiłem felietonowo absolutne panowanie Katalończyków w grudniu, teraz odtrąbiam je we wrześniu - niezależnie od wyników nie widzę w Europie żadnej drużyny zdolnej stworzyć na boisku coś cudowniejszego niż rozwlekła plątanina podań ozdabianych posuwistymi figurami Messiego i bramkami zdobywanymi piętą - jeszcze nie padły, ale zaraz padną - Ibrahimovicia.

Barca oferuje spektakle w dwóch gatunkach - albo bezdyskusyjne zwycięstwa, w których rywale przypominają własne portrety pamięciowe, albo bezbramkowe (tudzież bliskie bezbramkowym) klincze, jak wiosenny dwumecz z Chelsea lub niedawne 0:0 w Mediolanie z Interem. Kto w starciu z nią ośmieli się porwać na plan konstruktywniejszy niż modły o przetrwanie, prędko zostaje zaklęty w bezwolną kukłę o sylwetce zamazanej do ledwie dostrzegalnych konturów. Dlatego w jej meczach brakuje zazwyczaj albo emocji, albo pełnego estetycznego zaspokojenia. Cierpiącym na niedostatek satysfakcji umiałbym zalecić tylko jedną kurację - wrócić do przeszłości, nie oglądać zagranicznego futbolu przez dwa tygodnie, a potem włączyć Barcelonę.

Od miesięcy kołaczą mi się w głowie słowa trenera Arrigo Sacchiego, który wiosną rzucił, że wreszcie, po 20 latach, zobaczył drużynę doskonalszą niż jego dawny Milan - ze względu na van Bastena, Gullita i Rijkaarda zwany holenderskim. Ja mimo wszystko mam wątpliwości, wspomnienie o stylu tamtego Milanu wciąż zdaje mi się jeszcze bardziej malownicze niż dzisiejsze piruety Xaviego. Pewnie z banalnego powodu - mam za słabą wolę, być choć raz popościć i Barcelony nie oglądać.

Więcej felietonów Rafała Steca - czytaj tutaj ?

Copyright © Agora SA