Chora polska piłka. Operacja konieczna natychmiast

Licencję ma w naszej piłce sędzia, ochroniarz, nawet stadionowy spiker. Tylko lekarz i masażysta nie. Wziąłem więc zalecenia UEFA, zaadaptowałem je do polskich warunków i wprowadziliśmy całość w życie jako pierwsi w Europie. Teraz wrócił chaos - mówi szef komisji medycznej PZPN, Robert Śmigielski, który był lekarzem kadry olimpijskiej w Pekinie.

Rafał Stec: Rozpaczamy nad brakiem systemu szkolenia, przez co piłkarze wyrastają na dyletantów i na międzynarodowym rynku stać ich co najwyżej na drugorzędne, kiepsko płatne propozycje pracy. A system opieki medycznej istnieje w polskim futbolu?

Robert Śmigielski: Nie, co nie znaczy, że pojedyncze kluby nie próbują czegoś porządnego stworzyć. System opieki medycznej musi być częścią ogólnego pomysłu na dyscyplinę. Federacje w silnych krajach, jak Hiszpania czy Anglia, nie zezwalają np., by chłopcy do 16. roku życia rywalizowali w rozgrywkach ligowych. Turnieje, owszem, ale poza tym zabawa w piłkę - żeby wyeliminować nieustającą presję wyniku. Jednym z głównych powodów kontuzji są bowiem ambicje trenera. On chce wygrywać w lidze, więc zawodnicy nie mają czasu, by się właściwie rozwijać i regenerować. To sprawy ogólne, ale można zejść i na szczegóły. W tej samej Anglii czy Holandii przed 16. rokiem życia nie ma zajęć z gry głową, bo okazało się, że wskutek drobnych, podprogowych urazów głowy chłopcy tracą boiskową inteligencję. Inteligencję, czyli przegląd pola, umiejętność błyskawicznego podjęcia właściwej decyzji itd. Holendrzy zbadali, że po zajęciach z główkowania ich potencjał spada nawet o kilkadziesiąt procent, co grozi produkowaniem zawodników dobrych technicznie, lecz mało przydatnych do gry w zespole.

U nas o takich rzeczach się nie myśli, a konkurencja ucieka. Hiszpański lekarz Szachtara Donieck pokazywał mi, na jakich klepiskach trenowali tam jeszcze niedawno młodzi chłopcy. Szefom dał do myślenia, argumentując, że dorośli gracze mają odnowę, świetny sprzęt, świetnych lekarzy, tymczasem dzieciaki podlegają naturalnej selekcji biologicznej. Odpadają nie mniej utalentowani i pracowici, ale najsłabsi i pechowi, którzy zrobią sobie krzywdę. Dziś Szachtar ma już supernowoczesne centrum treningowe, także dla młodych. Nam przeszkadza ubóstwo, ale też brak elastyczności umysłowej.

To może choć nasi seniorzy mają opiekę na wysokim poziomie?

- Nie. Kluby głupio oszczędzają. Leczę piłkarzy i wiem, że żaden za operację sam nie zapłaci. Dlatego kluby często szukają najtańszych miejsc - na Kasę Chorych, a nie takich, które gwarantują usługi wysokiej jakości.

Najbogatsi też oszczędzają?

- Legia i Wisła cennych graczy wysyłają za granicę, by się zabezpieczyć przed odpowiedzialnością - jak lekarz z Niemiec nie da rady, to znaczy, że nikt by nie dał. Ale to nie znaczy, że tam piłkarze mają lepiej. Od kolegi, który operował Jarzębowskiego z Legii, usłyszałem: "Czy ty wiesz, że on miesiącami grał z urwanymi więzadłami?".

Jego przypadek jest powszechnie znany. Gra w Warszawie, to wiecznie coś mu dolega. Gra w Bełchatowie, staje się okazem zdrowia.

- Kwestia serwisu. Jak z samochodem. Przy serwisie wychwytującym wszelkie małe usterki pojeździ pan nim długo, przy serwisie kulejącym nagle zdarza się duży problem i dopiero wtedy pan naprawia.

Legia ma gorszy serwis?

- Dzieje się w niej i dobrze, i źle. Dobrze, bo Legia jako jedna z niewielu ma lekarza na stałe w klubie.

Ile klubów takiego zatrudnia?

- W Warszawie jest dr Machowski, w Lechu Poznań - dr Dudziński, w Wiśle - dr Urban. To chyba wszystko. Problem polega też na tym, że u nas wciąż opiekę medyczną sprawuje zazwyczaj ortopeda. Tymczasem on jest niepotrzebny - niezbędny staje się dopiero w przypadku kontuzji. Na boisku nie robi się operacji.

Zachodnie kluby zatrudniają lekarza sportowego - fachowca z pojęciem o wielu rzeczach, nawet właściwej diecie, a nie wybitnego specjalistę np. od operacji więzadeł. Temu ostatniemu nie starczy czasu dla piłkarzy, bo będzie wciąż uciekał do własnej praktyki. A gdyby z klubem chciał się związać, to zatraci umiejętności chirurgiczne. W cywilizowanym świecie kluby podpisują stałe umowy z klinikami ortopedycznymi i jak trzeba poważnego zabiegu, odsyłają tam graczy. Na co dzień opiekuje się nimi wszechstronny lekarz sportowy - pilnuje ich stanu fizjologicznego, potrafi wyleczyć i grypę, i drobne naciągnięcia. Pilnuje, żeby dużo pili, bo źle nawodniony organizm jest bardziej podatny na urazy. Oczywiście taki lekarz dobrze zarabia. Fizjoterapeutka Akademii Piłkarskiej Manchesteru United opowiadała mi, że filozofia Aleksa Fergusona brzmi: nikt w klubie nie może źle zarabiać. Stare angielskie przysłowie uczy, że jesteś zbyt biedny, żeby kupować tanie rzeczy. Jeśli weźmiesz taniego lekarza, to nie możesz od niego wymagać jakości.

Manchester to wielka futbolowa korporacja, którą stać absolutnie na wszystko. Bardziej interesuje mnie, powiedzmy, średni klub niemiecki.

- Obowiązuje ta sama zasada. Umowa z kliniką, która w poważnych przypadkach zapewnia diagnostykę, leczenie i rehabilitację oraz ogarniający całość lekarz sportowy. On działa jak dyspozytor: ty jedziesz tutaj, a ty tutaj. Musi umieć wychwytywać pewne rzeczy bardzo wcześnie, być czujnym, wiedzieć, kiedy zrobić dwa zastrzyki, by za chwilę gracz nie miał sezonu z głowy. Operowałem niedawno Dawida Nowaka z Bełchatowa, któremu mięsień w tym samym miejscu zrywał się cztery razy! Gdyby za pierwszym razem ktoś podjął mądrą decyzję, miałby sezon do przodu, nie do tyłu. Już wtedy powinien być albo leczony czynnikami wzrostu, albo zoperowany. A Nowak był leczony zachowawczo. Naderwał, to go podleczyli, wrócił, znowu naderwał, więc znowu podleczanie. I w końcu zerwał mięsień zupełnie. Na Zachodzie, jeśli istnieje ryzyko przeciągania się kontuzji, operuje się natychmiast. Nikt nie czeka, aż się trochę podgoi.

Lech, Legia i Wisła do idealnego modelu się zbliżają?

- Do modelu tak, choć musielibyśmy jeszcze wiedzieć, jak mocną pozycję w klubie ma lekarz. Czy może powiedzieć, że iks jutro nie gra i iks rzeczywiście nie zagra, czy znajduje się pod presją prezesa i jest trochę marionetką. Czy opiniuje transfery, czy nawet jak wykryje mnóstwo naderwań u kupowanego piłkarza, to trener się uprze i go weźmie. Ostatnio sytuacja się popsuła, bo nowy zarząd PZPN zawiesił system licencyjny dla lekarzy. Wprowadziliśmy go, by podnieść standardy. Lekarz bez licencji nie mógł zajmować się reprezentacjami Polski, Ekstraklasą, pierwszą i drugą ligą. Warunkiem jej uzyskania było uczestnictwo w ciągłych szkoleniach - z antydopingu, pierwszej pomocy na boisku etc. Kto je zaniedbał, tracił licencję. To był doskonały mechanizm kontrolny, lekarze musieli się rozwijać, kluby musiały zatrudniać właściwych ludzi, a nie iść na skróty i brać znajomego prezesa, np. laryngologa.

Laryngologa?! Po co?

- Bo kosztował 500 zł. W roli klubowego lekarza spotkałem nawet ginekologa. W drugiej lidze.

A system tak się sprawdził, że zaczęli go kopiować Szwedzi, Chorwaci, Słoweńcy, Niemcy. Dyskutuje też o nim UEFA, bo wszystko zaczęło się od dyrektywy rozesłanej do krajowych związków, żeby się przygotować do systemu licencjonowania lekarzy. To ostatnia grupa w piłce nożnej nim nieobjęta. Licencję ma sędzia, ochroniarz, nawet stadionowy spiker. Tylko lekarz i masażysta nie. Wziąłem więc zalecenia UEFA, zaadaptowałem je do polskich warunków i wprowadziliśmy całość w życie jako pierwsi w Europie. Kręciło się to fantastycznie, a teraz wraca chaos i zatrudnianie byle kogo.

Dlaczego nowy zarząd zlikwidował licencje?

- Wiceprezes Rudolf Bugdoł tłumaczył mi, że zmiany wymusiły kluby niższych lig. Z braku pieniędzy. Za każdy mecz bez lekarza z licencją płaciły grzywnę, więc drugoligowcowi po całym sezonie groziło bankructwo.

Licencjonowanego lekarza nie miały np. Tychy i Mlekovita. Jeden klub z regionu wiceprezesa Bugdoła, drugi - z regionu członka zarządu Dawidowskiego. I Dawidowski referował, żeby licencje znieść. Mój argument, że kar boi się tylko ten, kto planuje łamanie przepisów, nie zadziałał. Usłyszałem też, że brakuje lekarzy, choć lista licencjonowanych liczyła ponad 80 nazwisk. Teraz PZPN obiecuje, że postara się wszystko odkręcić. Bo stała się tragedia - kluby, nawet te z dołu Ekstraklasy, powyrzucały lekarzy, na mecze jeżdżą czasami tylko z masażystami.

Czyli w wielu klubach piłkarzami nie opiekuje się żaden kompetentny lekarz?

- Dopiero jak się coś stanie, jadą do szpitala.

Problem sięga Ekstraklasy?

- Słabszych klubów - tak, lekarza nie miała wiosną np Arka Gdynia. Podobnie jak pierwszoligowcy z Turka czy Gorzowa i połowa drugoligowców.

Strat jest więcej. Wprowadziliśmy też obowiązek ewidencjonowania urazów i wysyłania raportów, a dziś informacje przysyłają tylko ci, którzy wciąż trzymają lekarzy z licencjami. Zebrane dane są bardzo ciekawe, okazuje się np., że aż 16 proc. wszystkich urazów stanowią urazy głowy. To są wstrząśnienia, utraty przytomności. I proszę pomyśleć, że na ławce nie siedzi lekarz... Afera wybuchnie dopiero, gdy ktoś będzie miał krwiaka i umrze. Umrze, bo klub chciał zaoszczędzić kilkaset złotych.

Gdzieś indziej też żądają raportów o kontuzjach?

- W Lidze Mistrzów. My staliśmy się gorliwsi niż inni, bo zbieramy dane, choć w niej nie gramy.

Jak często tam się zdarzają urazy głowy?

- W 3 proc. przypadków. Znacznie mniej. Nie wiem dlaczego. A posługujemy się identycznymi protokołami.

Nie wynika to z różnic w poziomie gry? W Lidze Mistrzów rywalizują lepsi zawodnicy, trzymają piłkę na trawie, rzadziej walczą w powietrzu. Może odsetek urazów głowy rośnie wprost proporcjonalnie od odsetka długich i wysokich podań, które zmuszają do walki w powietrzu - i głowami, i łokciami, i pięściami?

- Logiczne. Sam pan widzi, jak przydatny to materiał. Kto wie, może odkryjemy zależność między stylem gry i typem wyszkolenia, a rodzajem kontuzji? U nas piłkarze wyraźnie częściej niż w Lidze Mistrzów doznają też urazów mięśni - łydki i uda. Co wynika ze złego przygotowania. Mówimy o syndromie nowego trenera - po zmianie natychmiast mamy wysyp kontuzji mięśni i ścięgien, bo zatrudniony zmienia program zajęć i je intensyfikuje, by błysnąć przed zarządem.

Trenerów zmienia się wszędzie...

- Ale tam, gdzie jest lekarz sportowy z mocną pozycją, można pewnym rzeczom zapobiegać. U nas pozytywnym przykładem jest Lech. W Poznaniu lekarz podlega prezesowi, nie trenerowi. Nie ma w trenerze zwierzchnika, nie słyszy od niego, co ma robić. Był tam piłkarz ze skręconym stawem skokowym - Rafał Murawski. Lekarz zabronił mu ćwiczyć. Franciszek Smuda oświadczył, że to on decyduje i nakazał mu trenować, ale na posiedzeniu zarządu usłyszał od prezesa, żeby nie wchodził w kompetencje lekarza. W Lechu lekarz ma mocną pozycję, na tyle istotną, że wyraża na piśmie swoją opinię na temat transferu.

A jak jest w Legii?

- Wiem np., że korzysta ze słabych ośrodków diagnostycznych. A poznaniacy - bardzo dobrych. Generalnie problem polega na tym, że część lekarzy tak kurczowo trzyma się współpracy z klubami, że godzą się wykonywać wszelkie polecenia. Sami nie wtrącają się do trenowania ani zarządzania, za to słuchają, jak mają leczyć. Zarabiają gdzie indziej, ale klub daje im renomę. W małych miejscowościach taki lekarz to jest ktoś. Choćby był ginekologiem, dzięki klubowi będzie miał pełny gabinet.

Wisła? Zna pan przypadek Pawła Brożka, który sam podjął decyzję o rezygnacji z artroskopii i wybrał leczenie zachowawcze kolana? Czy takie decyzje powinien podejmować piłkarz?

- Teoretycznie każdy ma prawo decydować, jak chce się leczyć, ale w mocnych ligach gracz nie jest całkiem panem samego siebie. W kontrakcie zobowiązuje się do oddania pod medyczny nadzór klubu.

U nas o sposobie leczenia decydują czasami argumenty kompletnie osobne - np. prezes chce piłkarza szybko i dobrze sprzedać, a wie, że ten po zabiegu na dłużej wypadnie z gry. Przypomniał mi się Marek Citko - przyszedł do mnie po kilku operacjach, gdy z jego Achillesem było już naprawdę źle, trochę na zasadzie ostatniej szansy. Trwały wówczas rozmowy o przejściu do Blackburn i proszono mnie, żebym absolutnie nikomu nie mówił, że on jest chory. Niepotrzebnie, bo ja bez zgody pacjenta i tak nie mogę niczego o jego przypadku zdradzić. Ale dyskrecję sobie zastrzegli.

To wszystko jest krótkowzroczne, bo ukrywane problemy mogą wyjść na testach. Poza tym nie tylko my widzimy, że coś się piłkarzowi stało. To nie tak, że wszędzie są frajerzy i nie robią wywiadu na temat sportowca, za którego mają zapłacić miliony. Jacek Okieńczyc z Canal+ mówił mi, że Brożkowi na finiszu ligi po każdym meczu obkładali kolano lodem. Jestem pewien, że akurat on popełnił błąd.

Z pana statystyk wynika, że nasi ligowcy łapią kontuzje częściej czy rzadziej niż w innych krajach?

- Zbieram dane. Na razie mam ich za mało, żeby wyciągać fundamentalne wnioski. Zwłaszcza że po likwidacji licencji stały się wyrywkowe.

A gdybyśmy spróbowali wypunktować, dlaczego piłkarz w polskim klubie jest źle prowadzony...

- Po pierwsze, prewencja. Trzeba profilaktycznych zajęć, by zapobiegać urazom. To ćwiczenia uzupełniające, niemające nic wspólnego z normalnym treningiem piłkarskim - żeby być bardziej elastycznym, lepiej utrzymywać równowagę etc. Nazywamy je treningiem sensomotorycznym. Stosują go w Lechu - znów chwalę ten klub, bo szanuję i Witolda Dudzińskiego, i jego szefów, którzy zrozumieli, że taniej wychodzi uchronić zawodnika przed kontuzją, niż go wyleczyć.

Brakuje też wczesnej diagnostyki uszkodzeń. Trzeba wykrywać małe, by zapobiec dużym. Jeśli PZPN przywróci licencje, wprowadzę system skopiowany z LM. Tam nie ma dowolności w diagnostyce, obowiązują standardy proponowane przez komisję UEFA. Jak mamy uraz mięśnia, to trzeba zrobić rezonans według ścisłych wytycznych. Potem wysyła się dane do trzech niezależnych specjalistów, którzy przygotowują opis przypadku. Klasyfikują uraz i dają konkretne zalecenie, czy leczyć go zachowawczo, czy operacyjnie. Kluby słuchać nie muszą, ale słuchają, bo okazało się, że procedura działa. I nawet ci, którzy kolejny raz do LM nie awansują, z niej korzystają. Tyle że wtedy muszą płacić 8 tys. franków za sezon.

Polskie kluby też by mogły?

- Żaden nie chce. Proponuję to od lat. Nikt nie jest gotowy - po każdym meczu trzeba raporty sporządzać, papiery wysyłać. Informować nawet o stanie boiska, pogodzie itd. Ale wrócę do sprawy, kiedy wrócą licencję i będę miał kompetentnych lekarzy, którzy będą umieli się wszystkim zająć. Chciałbym też stworzyć sieć rekomendowanych ośrodków do leczenia piłkarzy, by wykluczyć przypadkowe - najtańsze - miejsca, by zajmowali się kontuzjami fachowcy.

Profilaktyka, wykrywanie urazów, leczenie według wysokich standardów... A trenerzy od przygotowania fizycznego? Też zatrudniają ich zaledwie trzy najmocniejsze kluby.

- Nie istnieje nawet taka profesja. Ci trzej ludzie są mniej lub bardziej samorodkami, bo nie mieli gdzie wyuczyć się fachu. Coś tam podejrzeli na Zachodzie... Leo Beenhakker pytał mnie kiedyś, czy znam dobrego speca od przygotowania fizycznego w Polsce. Odpowiedziałem, że nie. Zaproponowałem znajomego Holendra, ale jak usłyszał nazwisko, to powiedział, że on pracował z lekkoatletami, więc ma złe nawyki. U nas nie ma w ogóle takiego fachu, a na świecie już się podzielił na podsektory.

Beenhakker w końcu znalazł rodaka przed Euro 2008, który jednak w silnych szybkobiegaczy naszych piłkarzy nie zamienił.

- Cudów nie mógł zrobić. Z ludźmi, którzy nie grają w klubach, nie ma szans. Zrobił tyle, na ile wystarczało materiału. Jakby pan postawił zgraję muzyków amatorów przed wybitnym dyrygentem, to orkiestry symfonicznej by pan nie miał.

Żeby mieć trenerów od przygotowania fizycznego, też trzeba systemu. To następny krok. Zaprosić specjalistów z zagranicy, zorganizować na początek choćby trzy kursy rocznie, wyszkolić pierwszą grupę własnych fachowców, wysłać ich do klubów, niech zostaną asystentami trenerów, a za 20 lat następców będziemy mogli wychowywać sami. Wytrzymałości piłkarze muszą nabierać już za młodu, na to się pracuje latami. Senior wiele nie nadrobi. Zwłaszcza ten, który w wieku 12 lat grał o mistrzostwo, więc opiekunowie nie mieli czasu, by zadbać o jego przyszłość. I wychowali dorosłego niepełnosprawnego - niedotrenowanego, bez wydolności. We Francji każdy dzieciak ma książeczkę, do której wpisuje się wszystko, co robi. Nie przekroczy dozwolonej liczby meczów w roku - jeśli zagra w szkolnej drużynie, to nie zagra w klubowej. Zagra w podwórkowej, nie zagra w szkolnej. On też potrzebuje regeneracji.

Zeszliśmy na poziom juniorski, a przecież nie dbamy nawet o seniorów, których wysokie pensje pochłaniają potężne części budżetów. Po zawieszeniu systemu licencyjnego wszystko zależy od klubów i ich lekarzy - jak chcą, to przyjdą na szkolenie, jak nie chcą, to nie przyjdą. Często nie przyjdą, bo kluby ich zwalniają...

Licencje w pana słowach nabierają niezwykłej mocy sprawczej...

- One pospolite ruszenie zamieniają w karną armię lekarzy - fachowców znających się na przepisach antydopingowych, reanimacji, odpowiednim prowadzeniu zawodników, najnowocześniejszych metodach leczenia. Ja na kurs mogę sprowadzić ze świata każdego, a wokół PZPN zebrałem ponad setkę ludzi, którzy pracowali społecznie.

Po zawieszeniu licencji przekonywałem działaczy i sądziłem, że system wróci. Niestety, sprawa jest przekładana z posiedzenia zarządu na posiedzenie. Wiceprezes Bugdoł poprosił o zaopiniowanie mojego projektu Antoniego Piechniczka i Jerzego Engela, a ci nanieśli poprawki. Chcą wydłużyć ważność licencji z roku do trzech lat, co dla mnie oznacza przyzwolenie, by lekarz przez trzy sezony się nie uczył. Chcą też radykalnie zmniejszyć grzywny za mecz bez licencjonowanego lekarza. Klub Ekstraklasy zamiast moich 10 tys. płaciłby 2 tys., pierwszoligowiec zamiast moich 5 tys. - 1 tys., drugoligowiec zamiast 2 tys. - 500 zł. To zły pomysł, bo klubom będzie się opłacało płacić kary, tymczasem nawet UEFA zaleca, żeby ich dotkliwość zmuszała do zatrudniania lekarzy.

Naprawdę kluby trzeba zmuszać, by sobie nie szkodziły?

- Trzeba. Mamy w związkowej komisji antydopingowej sieć wolontariuszy, lekarzy i studentów medycyny, którzy za zwrot kosztów podróży jadą do klubu i edukują zawodników z przepisów antydopingowych. Tylko w Polsce robi się to za darmo. Około 500 graczy już przeszkoliliśmy, żeby wiedzieli, czego im nie wolno, gdzie mają się zwrócić z prośbą o pomoc etc. Ale o tym, że szkolenie jest potrzebne, musi wiedzieć lekarz. Gdyby Jakub Wawrzyniak takie szkolenie przeszedł, toby wiedział, że nie może brać leków na odchudzanie i nie został zdyskwalifikowany za doping. Niestety, Legia szkolenia nie zorganizowała.

W mojej wizji zawodnik powinien być też obowiązkowo ubezpieczany od kosztów leczenia. Wtedy klub by ich nie ponosił, a zatem nie oszczędzałby na zastrzyku czy operacji. Firmy muszą jednak przygotować nowy produkt: ubezpieczenie dla sportowca. A nie przygotują go bez danych, ile jakich urazów występuje. Dlatego chcę je zebrać i po dwóch sezonach rozesłać, żeby firmy mogły wyliczyć ryzyko i zaproponować nowy rodzaj ubezpieczenia. PZPN wybiera najlepszą ofertę (lub dwie, by zapobiec monopolowi), po czym wprowadza zasadę, że każdy gracz podpisujący kontrakt musi mieć polisę. Nieważne, czy jej koszt pokrywa zawodnik, czy pracodawca, niech ustalają między sobą. Znów jednak wracamy do licencji - bez bata kluby nie będą wysyłać informacji o kontuzjach... Nie rozumieją, że sobie szkodzą, a efekty zobaczyłyby po trzech latach systematycznej pracy. Nadzieja jeszcze w tym, że prezesi pójdą po rozum do głowy, jak usłyszą o coraz modniejszych na Zachodzie procesach - wytaczają je zawodnicy, którzy uważają, że byli niewłaściwie leczeni. I dostają od klubów odszkodowania, wyroki już były. Na razie robią to mniej znani zawodnicy - np. pewien junior z Bundesligi dostał milion euro, bo dowiódł, że zniszczono mu karierę. Może wkrótce i w Polsce ktoś wpadnie na ten sam pomysł. Przecież Jarzębowski mógłby spokojnie złożyć pozew o rekompensatę za trwały uszczerbek na zdrowiu. Jak górnik za pylicę.

Do PZPN te argumenty nie docierają?

- Mnie PZPN nie jest potrzebny do niczego, byle pozwolił działać. Czyli uchwalił odpowiednie prawo. Z poprzednim zarządem było łatwiej, bo jego członkowie jeździli sporo po świecie i sami wiedzieli, że współpraca z lekarzami jest niezbędna. Następcy tego nie rozumieją.

Głosować nad licencjami mają w trzecim tygodniu lipca. Jeśli ich nie przywrócą, znów będzie chaos, a ja zrezygnuję z funkcji przewodniczącego komisji medycznej. Mam fioła na punkcie medycyny sportowej, już na studiach marzyłem, żeby się nią zająć, a w PZPN pracuję za darmo, nawet o telefon służbowy nie proszę. Ale figurantem być nie zamierzam.

Surowszy wyrok dla Jakuba Wawrzyniaka - czytaj tutaj ?

Więcej o: