Wszyscy jesteśmy rogaczami

Felieton Rafała Steca z cyklu ?A jednak się kręci?

Stratosferyczna oferta dla Eto'o ?

Amatorzy piłki kopanej, wiem po sobie, psychikę mają nieodkręcalnie zwichniętą, reagują trochę irracjonalnie tudzież kompletnie bez sensu, duszyczki ich wrażliwsze są niż tknięte dziewiczymi amorami duszyczki spąsowiałych pensjonarek. Wraz z nastaniem transferowego lata co rusz biadają, że zdrada, że idol podle ich wykorzystał i oszukał, że poza mamoną nie liczy się już nic. Nie rozumieją oczywistego - piłkarze jako osobnicy wytrenowani sercami dysponują pojemnymi, ze szczególnym uwzględnieniem Brazylijczyków, którym klaty rozrywają serducha jak dzwony z Notre Dame. Kiedy tylko Ronaldinho zabujał się na zabój w Barcelonie, wiadomo było, że wkrótce parzącym uczuciem obdarzy ligę włoską. Kiedy Kaka zimą ślubował - w pozie papieskiej, z okien swej rezydencji, błogosławiąc wiernych ściskaną koszulką w świętych barwach - dozgonną służbę Milanowi, jego serce wyrywało do Realu Madryt. Kiedy w latach 90. lądował na naszym kontynencie Ronaldo, już nosił w sobie potencjał, by miłością obdzielić cały wianuszek najpiękniejszych europejskich klubów.

Fani popełniają też błąd logiczny, sądząc lojalność graczy podług lojalności własnej i żądając od nich żarliwości na obraz i podobieństwo swoje. Zapominają, że kibic bawi się w lojalność po godzinach, zazwyczaj weekendowo, dla dochowania wierności nie musi rezygnować z sutej podwyżki i spełnienia życiowych ambicji, a z kwiatka na kwiatek nie przeskakuje także ze względów logistycznych - nawet gdyby lechita zapragnął w najbliższą środę przechrzcić się na wyznawcę Górnika Zabrze, miałby zniechęcająco daleko na stadion.

Kibicowscy monogamiści, by zachować psychiczną równowagę i polamentować nad spsieniem obyczajów, pielęgnują w sobie mit piłkarza bezwarunkowo lojalnego, na wszelki wypadek nie badając, czy mit ów znajduje odzwierciedlenie w rzeczywistości. Gdy ktoś wyrazi wątpliwość, rzucają wytartymi przykładami. Casillas spędził całą karierę w Realu? Spędził. Maldini w Milanie? Owszem. Giggs w Manchesterze? A jakże.

Nazwiska monumentalne, aż strach się awanturować, choć korci, by szepnąć, że być wiernym Realowi stosunkowo wygodnie. Klub XX wieku, z którym Raul trzy razy wygrał Ligę Mistrzów, na nieludzkie cierpienie wybitnego futbolisty nie skazuje. Maldini też nie znosił tortur na San Siro, przez 20 lat grania w żadnym innym klubie częściej Pucharu Europy by nie zdobywał. Giggs to już w ogóle szczęśliwiec - Fergusona ot tak sobie się nie porzuca, jeśli rzecz jasna sir Alex nie zzielenieje z zazdrości o piosenkarkę Victorię Adams i nie przywali Beckhamowi z buta.

Im dłużej się po współczesnych boiskach rozglądam, tym bliżej mi do konstatacji, iż piłkarz lojalny to konstrukt czysto teoretyczny, ewentualnie fantazmat w typie Yeti, którego wielu widziało, ale nikt nie zdołał go sfotografować i pokazać koledze. Jeśli Kowalski wytrzymuje całą karierę w jednej szatni, to dlatego że: 1) trafił na drużynę należącą do elity elit; 2) jest za słaby i potężniejsze kluby nawet na niego nie spojrzą; 3) wstrzymują go osobiste powody pozasportowe. Kopacz naprawdę uzdolniony naraziłby się wręcz na podejrzenie o niedostatek ambicji, gdyby zapalczywie odmawiał rozwodu ze Szmacianką Piłkowo dla związku z Wisłą Kraków albo rzucenia Wisły dla Liverpoolu. (Pomijam ten specjalny moment, w którym Wisła szykuje skok na Ligę Mistrzów. Wtedy niech Liverpool spada i spaceruje w samotności).

Twardych statystycznych dowodów nie przedstawię, ale intuicja podpowiada, że ruch transferowy przyspiesza w kierunku, który kibica romantycznego wpędzi w notoryczne poczucie porzucenia - już nawet przenosiny między globalnymi korporacjami - z Manchesteru do Realu, Arsenalu do Barcelony etc. - stają się nagminne. Kochliwych graczy przybywa, bo w ogóle wszyscy migrujemy coraz namiętniej, rynek pracy się rozwirowywuje, człowiekowi nowoczesnemu nieustanny pęd po nowe doświadczenia wchodzi w nawyk. I futbolowy mikrokosmos przyszłości zaludnią megagwiazdy, które będzie kusić zwiedzanie najmocniejszych lig i słynnych klubów, by zaliczyć maksimum dostępnych wrażeń. Pokopałem w Hiszpanii, to chcę miłostki z Serie A, nasyciłem się Włochami, to uwiodę Anglików. Dał przykład trener José Mourinho, który od początku traktuje karierę jak pracę nad efektownym CV i konsekwentnie realizuje plan zdobycia tytułów w trzech czołowych ligach.

Niejedna eskapada zakończy się sportowym fiaskiem, bo nie każdy jest zeligopodobnym kameleonem, któremu na kolacji przy świecach ze słoniami wyrasta trąba. Kibicowscy rogacze poczują schadenfreude, pocieszą się, że za niewierność ponosi się przynajmniej srogą karę. Czasem nie poznają całej prawdy - oglądałem we włoskiej telewizji wywiad z Andrijem Szewczenką, pytano go o klęskę transferu do Chelsea, który zrujnował mu karierę. Ukrainiec tłumaczył, że nawet gdyby mógł wybierać jeszcze raz, znów opuściłby Mediolan. Do Londynu przeniósł się dla anglojęzycznej żony i dzieci, podjął decyzję życiową, nie sportową. (Wpływ małżonek na historię futbolu to jest w ogóle materiał na poważny przewód doktorski).

Ludzi - również mężów i ojców - nie chcemy widzieć także w polskich emigrantach, kiedy wyszydzamy ich nieudane zagraniczne ekskursje. Bo heblowali ławkę, bo strzelili tylko pół gola, bo trener ich nie polubił i zesłał do rezerw. Wszystko racja, tyle że - pamiętając o ich ćwierćtalencie - nie wiemy, jaką mieli alternatywę. I zapominamy, że popracować w między 20. a 35. rokiem życia w kilku krajach (czasem nad ciepłym morzem, czasem w metropolii), nauczyć się języków i liznąć obcych kultur to nie jest najfatalniejszy życiowy bilans. Zwłaszcza jeśli marzenia o sportowych triumfach niweczyły miałkie uzdolnienia - zaprzepaścić błędnym wyborem karierę możesz tylko wtedy, gdy na karierę miałeś szansę.

Szczytem lojalności jest już dziś pomoc klubowi, np. poprzez przedłużenie kontraktu, w wynegocjowaniu godziwej ceny za transfer. Kogóż nie wzruszy interes ubity przez turecki Sarigol, który za piłkarzy dostał 225 worków cementu i natychmiast wyremontował stadion? Ja się oczywiście wzruszam, choć po rejteradach z mojej drużyny dostaję wścieklicy. Uspokajam się dopiero, gdy wspomnę pouczającą historię piłkarza, który wcale nie chciał zmieniać pracy, dopóki nie zaczął romansować z żoną trenera, nie został przyłapany in flagranti i nie musiał uciekać przed tasakiem. I kto tutaj niby zdradził?

Podyskutuj o felietonie na blogu Rafała Steca >

Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.