- Niezależnie od tego, co się wydarzy w ten weekend na torze, na czołówki gazet i tak trafią polityczne spory związane z Formułą 1 - przewidywał kilka dni temu Felipe Massa z Ferrari.
- Staram się być na bieżąco, ale sytuacja zmienia się, co godzinę. Niczego nie oczekuję, nic mnie nie zaskoczy - mówił w czwartek Nick Heidfeld.
- Jestem kierowcą i moja praca polega na prowadzeniu bolidu, a nie negocjacjach - tłumaczył Robert Kubica. - Nie zaprzątam sobie głowy sprawami, na które nie mam wpływu. Co zrobię, jeśli F1 się rozpadnie? Wrócę do kartingu, zawsze to lepiej jeździć we własnym zespole.
Polak oczywiście żartował, ale - podobnie jak większość kierowców - niedługo stanie przed dylematem: co zrobić w przyszłym sezonie?
Wszystko wskazuje na to, że Kubica będzie miał do wyboru dwie serie - oszczędnościową wersję Formuły 1, którą promuje Międzynarodowa Federacja Samochodowa (FIA) z szefem Maksem Mosley'em na czele oraz konkurencyjne wyścigi, które chce organizować osiem ekip zrzeszonych w Stowarzyszeniu Zespołów Formuły 1 (FOTA).
Ta druga seria ma powstać jako głos sprzeciwu zespołów na plany Mosley'a, który chce drastycznie obniżyć koszty startów F1, głównie przez ograniczenie budżetów. Wydatki ekip miałyby się zmniejszyć z kilkuset do kilkudziesięciu milionów dolarów. Dla większości zespołów, szczególnie tych fabrycznych, jest to nie do przyjęcia.
Ósemka najbogatszych ekip zgadza się z ideą cięcia kosztów, ale chce to robić stopniowo i ostrożnie. Producenci obawiają się, że narzucenie tzw. czapy budżetowej zredukuje F1 do serii na wzór GP2 czy F3, podczas gdy "Jedynka" zawsze była wyścigiem nie tylko najlepszych kierowców, ale także najnowszych technologii i najbogatszych koncernów.
Dlatego Ferrari, McLaren, Renault, BMW Sauber, Toyota, Brawn, Red Bull i Toro Rosso ogłosiły na Silverstone, że od przyszłego sezonu będą startować w nowej serii. - To prawdopodobnie koniec F1 w jej obecnym kształcie - przyznał szef zespołu Red Bulla Christian Horner.
Deklaracje brzmią kategorycznie, ale i słowa "prawdopodobnie" nie należy lekceważyć. W gronie "buntowników" są przecież Ferrari, Red Bull i Toro Rosso, które kilka lat temu podpisały porozumienie zobowiązujące ich do startów w F1 do 2012 roku. Czy zdołają się z tego wyplątać? W tej chwili, w "mosleyowskiej" F1 miejsce mają tylko wyłamane z FOTA Williams i Force India oraz trzy nowe ekipy (Campos, Manor i US F1). Do nich zapewne dołączą kolejne nowe zespoły.
Inne wyjście to kompromis narzucony przez Berniego Ecclestone'a. Brytyjski miliarder skupia w ręku prawa komercyjne do Formuły 1 i rozłam uderzyłby go po kieszeni, która nie lubi być opróżniana.
- Bernie wie jak zabrać się do rzeczy, osiągał sukcesy związane z F1. Jego rola w ciągu najbliższych kilku dni będzie ogromna - uważa były mistrz świata Jackie Stewart. Ale apeluje, aby kolejne rozmowy na ten temat odbyły się dopiero po wyścigu na Silverstone.
W padoku natomiast pojawiają się także sugestie, że najprostszym rozwiązaniem sporu byłaby dymisja Mosley'a. Kadencja Brytyjczyka na stanowisku szefa FIA kończy się w październiku. Odejście znienawidzonego przez zespoły Mosley'a znacznie ułatwiłoby porozumienie.
Na razie jednak na Silverstone panuje grobowa atmosfera. Tor, na którym 13 maja 1950 roku odbył się pierwszy w historii wyścig Formuły 1, jest przestarzały, a jego właściciele nie mają pieniędzy na gruntowny remont. Dlatego od przyszłego roku F1 przenosi się na Donington Park. I to prawdopodobnie w szczątkowej formie.
Bolid Kubicy najgorszy w pierwszym treningu - czytaj tutaj ?