Debiut na meczu NBA, czyli może być tylko gorzej

Koniec porównań z PLK, bo dla NBA to uwłaczające, dla PLK krzywdzące, a dla czytelników - irytujące. Ale do Grand Prix Formuły 1 finał NBA odnieść chyba wolno, prawda? Napiszę najkrócej jak to możliwe: dystyngowana, brytyjska F1 jest dość ograniczona. Luźna, amerykańska NBA pozwala na wiele - co nie jest zabronione, jest dozwolone - pisze z Orlando wysłannik Sport.pl na finały NBA Łukasz Cegliński.

- Teraz będziesz miał już tylko gorzej. W debiucie zaliczyłeś dramatyczny mecz samego finału NBA, w którym gospodarze wygrali. Entuzjazm ci się udzielił, uczestniczyłeś w świętowaniu wygranej na ulicach miasta. Zwykły mecz sezonu zasadniczego będzie dla ciebie nudny - takie zdania usłyszałem od stałych bywalców na meczach NBA kilka minut po drugiej w nocy, kiedy w centrum Orlando oglądaliśmy 4893 kibiców Magic w koszulkach Dwighta Howarda, 311 w strojach Jameera Nelsona, 81 w replikach Rasharda Lewisa i kilkunastu w białych t-shirtach z niebieskim napisem "Fuck the Lakers", którego lepiej nie tłumaczyć na polski.

Rzeczywiście, przeżyłem wyjątkowe chwile.

Po kilku latach opisywania spotkań Polskiej Ligi Koszykówki, po finałach, w których zachwycałem się grą Qyntela Woodsa z Asseco Prokomu Sopot, po oglądaniu nocnych transmisji meczów NBA w Polsce, nagle znalazłem się w innej bajce. W NBA wszystko jest inne.

Hala - ogromna. Wyposażona we wszystkie możliwe stoiska. W Amway Arena można kupić sobie koszulkę Magic z własnym nazwiskiem, wziąć udział w aukcji stroju podpisanego przez Nelsona, zakupić karnet na przyszły sezon, transakcje oblać drinkiem z dowolnego alkoholu, ubezpieczyć się, wypłacić pieniądze z bankomatu, zjeść, wypić kawę... No i obejrzeć mecz.

Boisko jest takie samo jak w PLK. To warte podkreślenia, bo w telewizyjnym ekranie wydaje się ogromne - szerokie i długie. Ale jest normalne i aż trudno wyobrazić sobie jak siłacze o wymiarach dwa metry na półtora znajdują na nim miejsce. - Idź i stań gdzieś na poziomie boiska, to zobaczysz, że tam w ogóle nie ma miejsca - radzi jeden z kolegów, który finały relacjonuje po raz 16. w życiu. - Wygonią cię po 15 minutach, ale co zobaczysz, to twoje.

W czwartek będę przy parkiecie, obiecuję.

Na boisku dzieją się rzeczy z gatunku "amazing". Kobe Bryant momentami potrafi przypominać samego Michaela Jordana i dokonuję tego porównania z pełną świadomością jego ciężaru. Rzuty z odejścia, po koźle, lobem, przez obrońcę... Czasem zwyczajnie słów brakuje, aby oddać geniusz jego pojedynczych akcji.

Ale Kobe to też człowiek i we wtorek paskudnie myli się z rzutów wolnych - trafia tylko pięć z 10. Mówienie, że Los Angeles Lakers przegrali przez niego jest nie na miejscu, ale po znakomitej pierwszej połowie, można było oczekiwać od niego więcej.

No chyba, że jest się fanem Magic.

Bryant budził w Amway Arena skrajne emocje. Z jednej strony dotyczyło go ogromne buczenie i dzika radość po niepowodzeniu, ale z drugiej - jęk niedowierzania połączony z zachwytem po kolejnych udanych akcjach. Momentami miałem wrażenie, że Bryant generuje większe emocje niż Howard, Lewis czy Rafer Alston. Alston, który zresztą we wtorek zagrał rewelacyjnie.

Magic w meczu nr 3 "znaleźli" swój atak i rozkręcali się z minuty na minutę. Apogeum przyszło w trzeciej kwarcie, ostatnia to już bessa. Ale mecz został wygrany i dlatego w szatni po meczu było dużo śmiechu. Howard wyśmiewał Courtney'a Lee, Alston - Gortata, a Gortat - Alstona. To też było dla mnie zadziwiające - luz i bezpośredniość koszykarzy w kontakcie z mediami.

Okej, koniec porównań z PLK, bo dla NBA to uwłaczające, dla PLK krzywdzące, a dla czytelników - irytujące. Ale do Grand Prix Formuły 1 finał NBA odnieść chyba wolno, prawda? Napiszę najkrócej jak to możliwe: dystyngowana, brytyjska F1 jest dość ograniczona. Luźna, amerykańska NBA pozwala na wiele - co nie jest zabronione, jest dozwolone. Akredytację NBA miałem we wtorek po raz pierwszy, a wszedłem chyba wszędzie, gdzie chciałem. W trakcie indywidualnej rozgrzewki, kiedy zawodnicy rzucają do kosza jeszcze przy asyście trenerów, mogłem nawet stanąć na parkiecie przy ławce Magic.

W czwartek też stanę, ale na pewno nie w koszulce "Fuck the Lakers". Chociaż, gdyby ktoś chciał, to mam maila do producenta. Natknąłem się na niego przypadkiem - po prostu zapytałem klienta jednego z barów, gdzie się takie ubiory kupuje. Okazało się, że bezpośrednio od niego.

NBA, where amazing happens.

Reebok do Gortata: Zakryj tatuaż Jordana! ?

Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.