Wiedzę, że było lepiej, przekazują sobie pokolenia tradycyjnymi metodami - z ust do ust, z telewizora do telewizora, z gugla na jutiuba. Ba, za tydzień minie krągłe 35 lat od inauguracji mundialu, na którym zostaliśmy mistrzami świata. Pobieżna znajomość antycznej historii futbolu spycha naszych na poboczny trzeci stopień podium, wnikliwa analiza wynosi ich na szczyt. Istnieją cztery odwieczne piłkarskie potęgi - zaoceaniczni czarodzieje z Argentyny i Brazylii oraz cyniczni wygrywacze z Niemiec i Włoch - a my wszystkie odwieczne potęgi starliśmy wtedy na miazgę. Najcenniejsze zwycięstwo - moralne - odnieśliśmy nad Niemcami, którzy zorganizowali mecz w porze klęski żywiołowej, by w błocie po łydki ukryć swoje niedostatki techniczne i szybkościowe, wygrać 1:0, zdobyć złoto.
Wszystkie chwyty na nic, wytrawnych znawców samozwańczy mistrzowie nie oszukali. Kto miał Latę, króla strzelców? Kto miał Szarmacha, wicekróla? Kto miał Tomaszewskiego, przed którym nikt nie obronił dwóch karnych na mundialu? Do kogo przyczołgali się Argentyńczycy, by dopłacać i błagać naszych o wygraną z Włochami? Kto w eliminacjach poniżył Anglię, ojczyznę futbolu? Kto zbezcześcił Wembley, jej sanktuarium, perwersyjnie nieudanym kopem rezerwowego Domarskiego?
Mieliśmy wówczas najlepszy futbol na świecie i nawet jeśli wkrótce nieco osłabł, to wciąż był niezły. Kruszał wraz z kruszeniem się komuny, upadł wraz z jej upadkiem.
Świetności kadry Górskiego (później inspirowali z Gmochem Greków, skończyło się mistrzostwem Europy) nie konsumowałem na własne oczy, uczyłem się o niej jak o świetności Aten Peryklesa i świetności Polski Jagiellonów, tyle że audiowizualnych materiałów dydaktycznych miałem więcej. Nie widać na nich, jak tamte uniesienia stały się w ogóle możliwe. System szkolenia wtedy jeszcze był? Nie było. Właściwa selekcja była? Nie było. Handlowaniem punktami się nasi wirtuozi brzydzili i zawsze grali serio? Gdzie tam, o mistrza biły się nie kluby, lecz resorty, więc jak miało być 3:0, to piłkarze uczciwie pilnowali 3:0. Lśniące centra treningowe i murawy na połysk młodzi mieli? Nie mieli. Chłonni nowoczesnych technik nauczania trenerzy ich edukowali? Nie. Żeby dalej nie rozwadniać, ustalmy od razu - za komuny też nie było nic.
Bystry czytelnik wnet zripostuje, że wówczas rywale też mieli mało, więc nasze nic nie robiło z nas pariasów, naoczni świadkowie starego wspaniałego świata wspominają, że o lokalnych tuzów zabiegały wręcz Barcelony i Reale. (Bez skutku, bo do trzydziestki ludowa ojczyzna zalecała zaszczytną służbę dla jej chwały - hańba tamtych czasów polegała na tym, że polskie megagwiazdy kończyły co najwyżej w niezidentyfikowanym Lokeren).
Niestety, nasze utrapienie nie w tym, że konkurenci kopią dziś sprawniej niż ich przodkowie, lecz w tym, że niepodlegli Polacy kopią krzywiej niż Polacy zniewoleni. Kopią krzywiej, choć mają do dyspozycji wciąż tyle samo, czyli nic.
Własną teorię wyjaśniającą, dlaczego kopią krzywiej, oczywiście mam. Z góry przepraszam za jej banalność, ale ten felieton spisuję również dla młodych, którzy nie znają jeszcze wszystkich oczywistych oczywistości.
Przyczyny ułomności współczesnych kopaczy widzę zawsze, gdy wracam na osiedle, na którym dorastałem. Między blokami faluje dziś wysoka, gęsta trawa, porosły nią wszystkie łyse placki ziemi udeptywanej kiedyś przez małych dryblerów. Placki rozbłyskiwały obowiązkowo obok dwóch drzew, które służyły za słupki - wiadomo, najbardziej cierpi murawa na polu karnym. Co pewien czas sadzono tam krzewy, by uniemożliwić grę i wypędzić nas spod zagrożonych okien. Dorośli nie chcieli oglądać młodych Deynów - choć starego Deynę zapewne fetowali - więc uparcie sadzili, a my zarośla barbarzyńsko nocami wyrywaliśmy. Podjazdowa wojna trwała sezon w sezon. Dziś głupio się przyznać, wtedy sprawa była jasna - albo my, albo oni. Boisko szkolne było asfaltowe i zajęte, na rozległe zielone tereny sąsiedniego aeroklubu szliśmy rzadko - za daleko, potrzebowaliśmy sił do gry.
Malcolm Gladwell wyliczył, że potrzeba co najmniej 10 tys. godzin treningu, by zostać ekspertem w dowolnej dziedzinie. Nie wiem, jak bardzo jego tezę można uznać za naukową, a do jakiego stopnia jest zwykłą publicystyką. Wiem, że wystarczyłoby w wieku ośmiu lat zacząć grać w rytmie po dwie godziny dziennie przez 250 dni w roku, żeby wraz z pełnoletnością stać się wedle Gladwella ekspertem od futbolu. Niezależnie od ewentualnych treningów w klubie.
Nasi mundialowi bohaterowie ganiali za piłką znacznie więcej niż dwie godziny dziennie, Zbigniew Boniek nieraz opowiadał, że ganiał na okrągło, że najważniejsze nauki zebrał na podwórku. Z czasem grania ubywało. W latach 80. przeżyliśmy wstępną inwazję VHS i gier komputerowych, po trupie komuny w ogóle zrobiło się kolorowo i piłka zbytnio zmalała, by przesłonić cały świat. Łyse placki porosła trawa, dzieciaki przestały wyszarpywać krzaki - bynajmniej nie w proekologicznych zrywach.
Na zajmującą konkurencję futbol natrafił wszędzie, nie tylko w Polsce. Właśnie wtedy niezbędny stał się pomysł na piłkę. Strategiczny, wielopłaszczyznowy, systemowy. Żeby zaoferować coś atrakcyjnego brzdącom, którzy zaczęli przebierać wśród sposobów na spędzanie wolnego czasu. Żeby ich odpowiednio selekcjonować, bo nie każdego pokracznego patałacha warto trenować. Żeby wycisnąć maksimum z ćwiczeń - piłkę kopie się już głównie na zajęciach zorganizowanych, mało kto trzyma ją przy stopie od świtu do zmierzchu. Nie ma czasu, zbyt wiele fajnych rzeczy możesz robić. Na osiedlu mojego dzieciństwa meczów nie widuję już wcale. Od wielu lat.
Francuzi sławne Clairefontaine rozwinęli w latach 80. i po przeszło dekadzie zdobyli mistrzostwo świata. My zaniedbaliśmy się totalnie, pozycja polskich piłkarzy na rynku międzynarodowym pikowała na dno, mnie dawno temu zaczęło prześladować podejrzenie, że polski chłopiec coraz rzadziej lubi grać w piłkę. Mam też traumę z BBTS-u Bielsko-Biała, w którym ćwiczyłem jako szkrab - zima, zajęcia na hali, wtacza się Pan Trener z wódczanym bukietem wokół wymiętej facjaty, rozbiera się w szatni, zapomniał dresu, wybiega w majtkach, na tyłku wisi mu duża brązowa plama, którą zapomniał zetrzeć. Nie umieliśmy na ohydę zareagować, byliśmy dziećmi.
W niedzielę 4 czerwca 1989 r. przełykaliśmy sobotnią klęskę z Anglią (0:3), ale nie wiedzieliśmy, że trwa już czarne półtorej dekady w dziejach reprezentacji. Grał w niej jeszcze Jan Urban, który potrafił nastrzelać 50 goli w lidze hiszpańskiej i w pojedynkę rozbroić Real Madryt. Od tamtej pory każde kolejne pokolenie piłkarzy jest słabsze, o czym świadczą rozgrywki klubowe (dziś bardziej miarodajne), co widać okiem nieuzbrojonym na boiskach.
I nawet jeśli wreszcie wykonamy cywilizacyjny skok, wychowamy generację wybitną, wygramy mundial, roku 1974 nie przebijemy nigdy. Za dużo fabularnych detali musi się zbiec, by przeżyć turniej tak doskonały. Nastały inne, mniej ciekawe czasy, do medalu prze się po trupach Ekwadorów czy Kostaryk. Ostatni mistrzowie Włosi w pędzie po złoto nie zagrali z nikim z Ameryki Płd., przedostatni mistrzowie Brazylijczycy przed finałem nie zagrali z nikim z czołówki. Szacowniejszej od naszej listy ofiar - Anglia, Argentyna, Włochy, Niemcy, Brazylia - nie miał na rozkładzie nikt. Wyrósł nam za PRL-u mundialowy mit nieśmiertelny jak Grunwald i tylko jedno jest pewne - nie przyćmi go nawet przyszły polski Pele wymutowany z Maradoną.
Szanse na awans Polaków - po meczu Słowaków ?