Mariusz Czerkawski: To nie była porażka. W normalnym czasie przegraliśmy tylko z Włochami, którzy niedawno grali w grupie A. Trener Ekroth był zasmucony wynikiem, ale gra nie była zła. Odmłodzona drużyna zrobiła krok do przodu, wydaje mi się, że jeszcze niedawno z Włochami czy Ukrainą [porażka w karnych] przegralibyśmy znacznie wyżej. A tak...
- Chłopaki mieli już wakacje, więc poszli w miasto. Dostali zielone światło, to był pierwszy dzień, kiedy nikt im nie kazał wracać do hotelu o konkretnej godzinie. Byli po ciężkim zgrupowaniu, długo byli w stresie, więc chcieli odreagować. Ale oczywiście powinni zachować spokój i następnym razem muszą mieć mniej gorące głowy.
- Pewnie, że czasem idzie się z kolegami na piwo. Jest czas na pracę, to musi być też na zabawę. Ale trzy, cztery piwa i do domu.
- Czasem ktoś dłużej zabaluje. Ale następnego dnia taki zawodnik jest pierwszy na porannym treningu i pracuje ciężej niż inni. Najgorsze, co możesz zrobić, to zadzwonić do klubu i powiedzieć, że jesteś chory albo nawet przyjść na trening, ale oszukiwać w każdym ćwiczeniu. Przecież wszyscy wiedzą, jak było, każdy cię obserwuje. Zasuwasz więc tak, że pot leje się strumieniami. Pokazujesz wszystkim, że odrabiasz noc. Jeśli kombinujesz, chłopaki od razu inaczej na ciebie patrzą.
- Z nikim nie mogłem pogadać. Nawet po angielsku znałem wtedy tylko kilkanaście słów. I to takich z piosenek: You're my heart, you're my soul, my sunshine, I love you, I hate you...
- Zwłaszcza na lodzie.
W Tychach została rodzina, koledzy, cały świat. Wszystko się urwało. Na telefon z rodziną umawiałem się raz w tygodniu - "czekajcie w sobotę o 16, będę dzwonił". Podróż też była wyprawą i to kosztowną. Nie to co teraz - wsiadasz w tanie linie i po dwóch godzinach jesteś w domu. W kontrakcie klub gwarantował mi jeden przelot do domu na święta i dwa dla rodziców. Byłem zupełnie sam. Budziłem się rano, włączałem telewizję, a tam cztery kanały - dwa szwedzkie, Eurosport i MTV. Chwała Bogu, że były te dwa ostatnie. Teledyski na pamięć znałem. Przez pierwsze miesiące nie wychodziłem z domu, oprócz codziennej podróży metrem do szkoły językowej, a później na trening.
- Powitało mnie 20 tys. ludzi. W Sztokholmie grałem dla 13 tys., ale różnica była kolosalna. W Europie kibice siedzą daleko od lodowiska - najpierw jest banda z pleksą, korytarz i dopiero trybuna. W NHL są tuż za pleksą, a trybuny wznoszą się pionowo. Wszyscy jedzą hot dogi, hamburgery, piją piwo, colę. Jak w kinie. Krzyczą, machają, pokazują kciuki do góry, albo "fucki", jeśli cię nie lubią.
- Tam są zupełnie inni kibice, a trybuny nie dzielą się na "żyletę" i pozostałe. Nikt też pewnych granic nie przekracza, choć gorąco jest. Weźmy hymny. Przed każdym meczem w USA grany jest hymn tego kraju. A jeśli amerykańska drużyna gra z kanadyjską, to oba. Każdy ściąga kask, więc myślałem, że choć w takich momentach będzie cicho. Gdzie tam. Piski, gwizdy, wrzaski, walenie w pleksę. Ale nikt nie gwiżdże na hymn, nie ma negatywnych emocji. Oni tylko chcą zrobić jak największy hałas, żeby hala drżała.
- Cyrku nie było, ale show musiał być. Bardziej kojarzyło mi się to ze sceną, na którą musisz wyjść i zagrać. W Nowym Jorku przed rozpoczęciem sezonu mieliśmy promocyjną sesję zdjęciową w jednym z teatrów. W pełnym rynsztunku hokejowym. Bo w tym sporcie, bardziej niż z cyrku jest coś z teatru, choć na scenie nie grasz jakiejś postaci, tylko samego siebie. No i sytuacje na lodzie nie są przecież wyreżyserowane, nigdy nie wiesz, jak skończy się akcja. Cały czas czujesz za sobą oddech obrońcy, który w sprzęcie ma dwa metry wzrostu, ponad 100 kg wagi i goni cię z prędkością 60 km/godz. Ma jeden cel - rozjechać cię.
- A jak wygląda były hokeista?
- Swoje oberwałem, nos miałem złamany cztery razy. Pamiętam pierwszy dzień w NHL. Wchodzę do szatni Bruins, a tam siedzą same kolosy. Nieogoleni, mnóstwo tatuaży, połamane nosy, połowa bez zębów. Nieźle - pomyślałem. Już po czterech meczach miałem dwie szramy na twarzy. Najpierw dostałem kijem w brodę i założyli mi osiem szwów. Na żywca, w szatni. I zaraz potem wróciłem na lód, tylko zakrwawioną koszulkę mi wytarli. W innym meczu podjeżdżam do bramkarza, strzelam i... dostaję kijem prosto w zęby. Miałem ochraniacz, zębów nie straciłem, ale warga strasznie mi napuchła. I potrzebne było kolejnych sześć szwów. Ten, co mnie uderzył, nawet kary nie dostał. Po tych pierwszych meczach siedziałem wieczorem przed lustrem i myślałem: "Boże, to jak ja będę wyglądał za rok?". Po czterech meczach miałem na twarzy 14 szwów, a w sezonie są 82 spotkania.
- Ustawek nie ma, ale drużyny mają specjalistów od bójek. Jak w całym sezonie masz dwie bramki i 200 minut kar, to wiadomo, że nikt cię tu nie trzyma, byś strzelił w końcu tę trzecią. Masz inne zadania. Np. ochronić najlepszego zawodnika, gdy ktoś z rywali wpadnie na pomysł, by zrobić mu krzywdę.
- To nie jest wrestling. Jak ktoś cię wali pięścią z całej siły, to boli. Teraz i tak jest spokojniej, ale nasłuchałem się historii z lat 70. i 80. - o przeskakiwaniu przez bandę i gonitwach zawodników za kibicami po trybunach. Albo taką: kibic oblał piwem Tie Domiego, który siedział akurat na ławce kar. Ten się wściekł i przeciągnął widza przez pleksę. Było gorąco, sprawa skończyła się w sądzie. Teraz obowiązują surowe przepisy - jak jest bójka, a ty wyskoczysz z boksu na lód, płacisz 10 tys. dol. kary i jesteś zawieszony. A klub płaci ćwierć miliona grzywny!
- Moja rola polegała na strzelaniu bramek. Biłem się trzy, najwyżej cztery razy. Ale tak ostro tylko raz dostałem, gdy skoczyłem na zawodnika, który z tego żył. Była akurat bójka pięciu na pięciu i każdy łapał swojego, A ten najgorszy stał najbliżej mnie. Moje inne walki były remisowe, choć miałem takie "szczęście", że jak już się biłem, to trafiałem na twardzieli. Najważniejsze, żeby nie utrzymywać dystansu, bo wtedy rywal cię załatwi. Musisz być jak najbliżej niego, wtedy nie ma cię jak mocno uderzyć.
- Ciekawa teoria, ale nieprawdziwa. Wayne Gretzky, największa gwiazda hokeja w historii, też był kilkakrotnie wymieniany. To co, nie dawał rady? Żeby doszło do wymiany, muszą jej chcieć oba kluby. Jeśli byłbym słaby, to kto by mnie chciał? A może inaczej - byłem tak dobry, że miałem duże powodzenie... Gra w NHL to biznes. Jedna drużyna musi ciąć koszty, więc pozbywa się zawodników z wysokimi kontraktami. Gdzie indziej potrzebują bramkarza, więc próbują go pozyskać, oferując w zamian hokeistów grających na innych pozycjach.
Najlepszy polski hokeista. W NHL spędził 12 sezonów - w Boston Bruins, Edmonton Oilers, New York Islanders, Montreal Canadiens i Toronto Maple Leafs. W ubiegłym roku ogłosił zakończenie kariery, ale swój ostatni mecz, w barwach GKS Tychy, rozegrał 25 stycznia 2009 r. Obecnie jest menedżerem reprezentacji Polski.
O ostatnich rozstrzygnięciach na MŚ - czytaj tutaj ?