Kowalczyk: Pomyślałam: teraz albo nigdy! I pojechałam...

W biegach narciarskich jest jak w życiu. Raz do góry, raz w dół. Nie będę teraz wygrywała codziennie. Trzeba się przygotować także na słabsze dni. Od dziesięciu lat biegam na nartach i każdego roku jestem lepsza. Ale to się kiedyś zatrzyma na rok czy dwa albo nawet cofnie. Będzie bolesne, ale przeżyję. W mojej karierze wszystko jest po kolei. Niczego nie dostałam za ładny uśmiech, ot, tak sobie. Wszystko było ciężko odgniecione na rękach i nogach, wypłakane. Ale od początku kariery wiedziałam, że jak tylko czegoś nie sknocę po drodze, to wyniki przyjdą - mówi Justyna Kowalczyk, złota medalistka mistrzostw świata w Libercu.

ZCzuba.tv Justyny Kowalczyk bieg po złoto ?

Robert Błoński: Pierwsza myśl po minięciu mety?

Justyna Kowalczyk: Dziękuję trenerze!

Józef Łuszczek opowiadał, że jak się zdobywa tytuł mistrza świata [był mistrzem w 1978 roku], to się nie pada za metą ze zmęczenia. I pani nie padła.

- Bo mi nie dali upaść! A miałam na to wielką ochotę, byłam wyczerpana. Pamięta pan, jak walczyłyśmy o złoto olimpijskie w Turynie na 30 km? Za kreską padłyśmy na śnieg wszystkie trzy i długo leżałyśmy bez życia. W Libercu finisz nie był za długi, poprzedzał go zjazd, na którym odsapnęłam. Dlatego nie padłam.

To był pani bieg życia?

- A skąd! Bieg życia miałam sześć lat temu na mistrzostwach świata w Oberstdorfie. Na 30 km byłam czwarta [potem wynik został anulowany po dyskwalifikacji Polki]. Chciałabym go kiedyś powtórzyć. Byłam wtedy znacznie gorszą zawodniczką, dopiero zaczynałam starty z najlepszymi. A mimo to potrafiłam skutecznie z nimi rywalizować. Byłam strasznie podekscytowana, to był mój pierwszy kontakt z wielką światową imprezą. Emocje były niesamowite. A tu byłam po prostu jedną z faworytek, która wygrała.

Miała pani jakieś przeczucia przed biegiem?

- Mój organizm sprawił mi miłą niespodziankę. Wiedziałam, że będę mocna i wszystko rozegra się w głowie.

Stresowała się pani?

- I to bardzo. Serwismeni dostali rano opieprz, trener też dostał. A potem się jeszcze pobeczałam. Znaczy: wszystko było w porządku [śmiech]. A wkurzyłam się na nich, bo moim zdaniem za późno wyszli na trasę szykować mi narty. Teraz mogę przyznać, że spisali się świetnie. Nartki jechały znakomicie, na zjazdach mogłam odpoczywać, a na podbiegach klasykiem trzymały się torów.

Niech pani opowie, jak się zdobywa mistrzostwo świata.

- Robiłam to, co umiem najlepiej. Na trasie było kilka momentów, w których łatwo o błąd, więc na początku nie szarżowałam, by czegoś nie schrzanić. Zaraz za startem była górka, a po niej niebezpieczny zjazd. Ruszyłam do przodu, bo nie chciałam być w środku stawki, w tłumie. Po co przepychać się z rywalkami? Potem jechałam na trzeciej-czwartej pozycji.

Dla nas najbardziej niewiarygodny moment tego biegu był jakieś dwa kilometry przed metą. Uniosła pani kijki i bez odpychania jechała pani równo ze Steirą, która pchała z całej siły. Wyglądała pani jak panczenistka.

- W ten sposób trochę się odpoczywa, reguluje oddech. Techniki nauczył mnie jakiś czas temu pan Wiesław Kmiecik [były trener kadry panczenistów]. Co drugi dzień jeżdżę na takiej specjalnej desce - jak łyżwiarze szybcy. To piekielnie ciężkie ćwiczenie, ale oszczędza serce, puls spada. To moja mocna strona, dlatego sobie na to pozwoliłam.

Przez długą część trasy prowadziło pięć zawodniczek, ale z czasem kolejne odpadały...

- (śmiech) Na szczęście odpadały. Gdyby Saarinen została przy nas do końca, mogłoby się różnie skończyć. Wiedziałam, że Steira jest do ogrania na finiszu. Na końcu ostatniego podbiegu specjalnie jej nie wyprzedziłam, tylko leciałam równo z nią, żeby Norweżka straciła jeszcze trochę sił. Na zjeździe schowałam się za nią i czekałam. Muszę przyznać, że całą robotę odwaliła dziś Kristin (śmiech). I za to jej bardzo dziękuję. "Wiozłam się" za nią, w pewnym momencie pomyślałam nawet, że nie wytrzymam. Ona wiedziała, że jest słaba na finiszu. Musiała tak pracować, by dojechać do mety z medalem, by rozerwać stawkę. Kiedyś ja tak pracowałam na trasach, bo wiadomo, jaka ja jestem dobra na ostatnich metrach.

Taktycznie rozegrała pani bieg świetnie.

- I dostałam za to tytuł mistrzyni świata. To kolejna nagroda za lata ciężkiej pracy. Już kilka tych nagród dostałam, ale ta jest najpiękniejsza. Cenniejsza nawet od brązowego medalu olimpijskiego.

Co trener krzyczał do pani 750 m przed metą?

- Żebym broń Boże nie oglądała się za siebie, że Saarinen jest 15 m za mną. Żebym walczyła. I tyle.

Była jakiś szczególnie trudny moment?

- Na drugim kółku łyżwowym Kristin mocno zaatakowała. Pomyślałam sobie: cholera jasna, jak nie wytrzymam to kaplica. Dogoni mnie Saarinen. Finka, jak widzi że ktoś słabnie, potrafi wykrzesać z siebie wszystkie siły... Na szczęście Kristin "siadła" troszkę na podbiegu i ją dogoniłam.

Zaskoczyła nas pani świetnym finiszem.

- A może całe życie się czaiłam, żeby dzisiaj wszystkim pokazać, że jednak umiem finiszować (śmiech). To było tak, że na ostatnich metrach pomyślałam sobie: o nie! Tym razem nie przegram na finiszu. Bo w Turynie straciłam złoto olimpijskie właśnie na ostatnich metrach. Tutaj, tuż przed atakiem, powiedziałam sobie: teraz albo nigdy. I pojechałam!

Na finiszu głowa chodziła mi w lewo, w prawo. Korciło, żeby się obejrzeć, ale wiedziałam, że tego nie mogę zrobić. Wytrzymałam, choć przez głowę przeleciało: a jak ona gdzieś tam wsadzi nogę przede mnie? Na szczęście nic mi nie odebrało złota.

Kiedy pani uwierzyła, że będzie medal?

- Jak już zostałyśmy we dwie... Bo czułam, że mam siły, że nie "zdechnę". 200-300 m przed metą obejrzałyśmy się z Kristiną za siebie. Patrzyłyśmy, gdzie jest Saarinen. Była daleko.

Łezka była na mecie?

- Pewnie, że była. Naprawdę ciężko zapracowaliśmy z trenerem na ten medal. Poświęciłam rodzinę, naukę, życie prywatne... Nie ma mnie w kraju 300 dni w roku. To są ogromne wyrzeczenia, ale nie narzekam. Warto było!

Tylko ci wścibscy dziennikarze...

- Dziś to chyba nawet was polubię.

Czy można jakoś porównać sobotni bieg do czwartkowego, w którym zdobyła pani brązowy medal?

- Teraz biegło mi się zdecydowania lepiej, byłam wyluzowana. Były momenty, że komuś mogło wydawać, iż odstaję na kilka metrów. Ale to było wykalkulowane. Dziewczyny szarpały, ja nie chciałam tego robić. Wiedziałam, że na stadionie przestaną szarpać i znowu będziemy biec razem. Nie chciałam atakować za wcześnie. Taki błąd popełniłam niedawno w Rybińsku w biegu na 10 km "łyżwą" ze startu wspólnego. Czułam się mocna, parę kilometrów ciągnęłam peleton, a potem zabrakło sił na finiszu.

Czy ten medal odmieni pani sportowe życie?

- Nie sądzę. Choć wiem, że przed igrzyskami w Vancouver będzie wielka presja. A tam o medal będzie piekielnie ciężko. Mówię to uczciwie, bez żadnej kokieterii. Trasy są płaskie, a ja lubię, jak jest pod górę. Mamy z trenerem rok, żeby się dostosować. Już słyszę, jak niektórzy mówią: "Mistrzyni świata już narzeka". Ale taka jest prawda, w Whistler trasy nie są dla mnie.

Ma Pani dopiero 26 lat i przed sobą więcej startów niż za sobą...

- W biegach narciarskich jest jak w życiu. Raz do góry, raz w dół. Nie będę teraz wygrywała codziennie. Trzeba się przygotować także na słabsze dni. Od dziesięciu lat biegam na nartach i każdego roku jestem lepsza. Ale to się kiedyś zatrzyma na rok czy dwa albo nawet cofnie. Będzie bolesne, ale przeżyję. W mojej karierze wszystko jest po kolei. Niczego nie dostałam za ładny uśmiech, ot, tak sobie. Wszystko było ciężko odgniecione na rękach i nogach, wypłakane. Ale od początku kariery wiedziałam, że jak tylko czegoś nie sknocę po drodze, to wyniki przyjdą.

Ma pani bardzo dobry sezon: dwa zwycięstwa w PŚ, dwa medale MŚ...

- To ciut więcej, niż myślałam.

Do czego można porównać ten złoty medal?

- Czułam się, jakbym wygrywała pierwszy w życiu bieg PŚ. Niesamowicie fajnie. Spełniło się moje wielkie marzenie, jeszcze z dzieciństwa, więc radość jest ogromna. Kolejne muszę sobie wymyślić.

Czas na Puchar Świata?

- Na pewno nie w tym sezonie. Tej zimy celem numer jeden był Liberec. W PŚ jestem na razie trzecia, ale czwarta Kuitunen nie zostawi mi tego miejsca za ładny uśmiech. Mam nad nią tylko kilkadziesiąt punktów przewagi i osiem biegów do końca. Do liderki, Saarinen, tracę 109 punktów, a ona jest w formie. Wiceliderce Petrze Majdic zostały trzy sprinty klasykiem, a ona jest w nich niezwyciężona. O pierwszym czy drugim miejscu nie mam więc co marzyć. Powalczę o małą Kryształową Kulę na dystansach. Na razie jestem liderką.

Co pani zawdzięcza trenerowi Aleksandrowi Wierietielnemu?

- Wszystko! Zawdzięczam mu to, że po dyskwalifikacji za doping nie załamałam się. Że zdobyłam medal olimpijski. Że wcześniej wywalczyłam cztery tytuły mistrzyni świata do lat 23. Trener traktuje mnie jak człowieka i sam jest bardzo dobrym człowiekiem. Zawsze bierze pod uwagę moje zdanie, ale wyboru dokonuje sam. Dzięki temu, że mi ufa, jakoś żyję z tym moim morderczym treningiem. Nie wyobrażam sobie współpracy z nikim innym.

Trener powiedział nam w sobotę: "Ta Justyna to fajna, ale ciężka baba, mam ochotę czasem wszystko rzucić w diabły"...

- No widzicie, taki jest trener. Niby cichy i spokojnego serca, ale potrafi powiedzieć... Ja nie mówię, że mam łatwy charakter. Kiedy mam lekkie życie, mam lekki charakter. Jak jest ciężko, a trening bywa naprawdę morderczy, to żyć mi się nie chce. Uśmiech zazwyczaj nie schodzi z mojej twarzy, ale czasem wymyślam głupoty.

Podobno brązowy medal świętowała pani mlekiem.

- Kto wam takie rzeczy opowiada?

Trener Wierietielny...

- Ech. A wy mu wierzycie? Wypiłam pół wina (śmiech). Nie widać było na dekoracji? (śmiech).

Nie.

- Bo to było wino... bezalkoholowe.

Czy teraz sponsorzy będą do pani walić drzwiami i oknami?

- Ja już mam świetnych sponsorów. Nie ma miejsca na nowych na moich kombinezonach. Ci, którzy mnie znają, wiedzą, że pieniądze są dla mnie najmniej ważne. Ważniejsze jest to, że w Polsce nie ma ani jednego ośrodka, w którym mogłabym trenować od maja do listopada. Nie ma ani jednej trasy nartorolkowej. Rozumiem to, bo kiedy nie było wyników, nie było sensu robić tras dla dwóch biegaczy. Nie wierzę, by się to szybko zmieniło. Jeśli idzie o zimowe trasy, to Jakuszyce są pięknym wyjątkiem w Polsce.

I własnie tam pani trenowała w niedzielę.

- Nie byłam w Polsce od ponad dwóch miesięcy, więc skorzystałam z okazji. Wybieram się na zakupy i do sauny.

Teraz wzrośnie pani popularność, kibice będą prosić o autografy.

- Jak nie mam na sobie kurtki z naklejkami sponsorów nie rozpoznaje mnie nawet rodzony brat (śmiech).

Trener Kowalczyk: Czasem mam ochotę rzucić wszystko w diabły. czytaj tutaj dlaczego ?

Więcej o:
Copyright © Agora SA