Historia Józefa Łuszczka

Przebiegłem na nartach 180 tys. km, czyli 4,5 razy więcej, niż wynosi obwód Ziemi. I co dziś z tego mam? Jestem inwalidą trzeciej grupy - mówił kilka lat temu Gazecie Józef Łuszczek, jedyny polski mistrz świata. Przypominamy jego historię.

Dziś ma 53 lata. Po latach startów zostały mu zwyrodnienia. Jeden palec nachodzi na drugi. Jak w chałce. - Paznokci też nie mam - wspominał. - To od tego, że miałem ciągle odmrożone stopy. Dźwigać do dzisiaj nie mogę. Mam poprzesuwane kręgi, bo na siłowni za duże ciężary brałem. Teraz jak coś dźwignę, to potem parę dni mnie boli. Kiedy w Szwecji chirurg zobaczył moje nogi, to się za głowę złapał. Długo je oglądał - mówi Łuszczek . - Podobno sport to zdrowie. Ale to nieprawda. Kontuzje są wliczone w karierę każdego sportowca i ja się na to godziłem.

Lekko sponiewierany

Mówią, że w Zakopanem dzieci rodzą się z nartami na nogach. Józef nie był wyjątkiem. Od małego uwielbiał narty. Pierwsze dostał, gdy miał pięć lat. Od dziadka, który wystrugał je z jesionu. Wiązało się je rzemieniami. - Biegałem na nich, skakałem, zjeżdżałem - mówi Łuszczek.

Jako dziecko nie lubił biegać na nartach. Kochał skoki. Gdy szedł na skocznię, był słynnym wtedy Niemcem Helmutem Recknagelem. - W tamtych czasach biegi nie były popularne. Za to skoki często pokazywała telewizja - opowiada.

W wieku 12 lat wygrał międzyszkolne zawody w skokach. Poszedł do klubu WKS Zakopane. - Ale tam było wielu lepszych zawodników i mną nie miał się kto zajmować. Sam skakałem - mówi Łuszczek . - Mój rekord to 27 m. Ale dwa razy odpięła mi się narta i lekko mnie sponiewierało. Niegroźnie. Na tyle jednak, by wypisać się z klubu.

Wszyscy koledzy z podstawówki nr 2 trenowali biegi. Zaciągnęli Józka do klubu Start Zakopane i do trenera Antoniego Marmola. - Na początku ledwo stałem na nartach i wszyscy koledzy się ze mnie naśmiewali. To była jesień roku 1969 - mówi Łuszczek . - Ale już zimą miny im zrzedły. Przegrali ze mną w mistrzostwach juniorów. Skończyło się wyśmiewanie. Choć nieźle biegałem, to jednak nie przestawałem skakać. Na skocznię chodziłem w biegówkach. Osiem par połamałem. Nie przyznałem się do tego. Mówiłem, że podczas treningu na dziurę najechałem. Zastanawiałem się nawet, czy nie uprawiać kombinacji norweskiej. Wystartowałem nawet w MP juniorów w tej dyscyplinie. Ale po biegu, kiedy już jechałem na skocznię, trenerzy na siłę wyciągnęli mnie z nyski. Zresztą i do biegów powoli nabierałem przekonania. Dlaczego? Bo dobrze mi szło.

Skąd u Łuszczka taki talent do biegów? - Sam się zastanawiałem - mówi. - Zawsze byłem szybki, zwinny, sprawny. A wydolność, czyli zużycie tlenu na kilogram ciała, to w najlepszych latach miałem taką jak nieżyjący już Bronek Malinowski czy słynny kolarz Eddy Merckx. No i zawsze byłem chętny do pracy, sumienny. Nie opuszczałem treningów.

Ciężkie ręce Wawrzka i Staszela

- Zawodówkę skończyłem. Jestem elektrykiem, ale w zawodzie pracowałem tylko na praktykach. Nauczyciele bardzo mi pomogli, bo ja w szkole bywałem tylko kilkanaście razy w roku - wspomina.

Z dzieciństwa pamięta to, że miał silny charakter. - Rządzić lubiłem - mówi. - Jak spojrzałem, to wszyscy milkli, a i pięści miałem mocne. Autorytet budowałem sobie także wynikami sportowymi.

Został mistrzem Polski juniorów i trener Edward Budny powołał go do liczącej wtedy aż 30 osób reprezentacji Polski. - W kadrze było tylu biegaczy, ilu obecnie startuje w mistrzostwach Polski - mówi Łuszczek .

W kwietniu pojechał na pierwsze zgrupowanie w Dolinie Pięciu Stawów. Tam miał chrzest. - Od 29 kolegów dostałem po dupie. Każdy bił dwa razy. Pamiętam, że Staszel i Wawrzek ciężkie mieli ręce. Jednemu koledze to krew z siedzenia poszła. Ja nie pisnąłem, tylko odliczałem w myślach, ile do końca. A z każdym uderzeniem piekło coraz bardziej. Potem dwa dni jadłem na stojąco.

Mimo talentu i wyników Łuszczek nie pojechał na olimpiadę w 1976 roku. - Stare dzieje, nie ma o czym gadać i obrażać ludzi - niechętnie wspomina tamte czasy. - O tym, kto pojedzie do Innsbrucku, decydowała nie forma, ale układy "krajańskie". Pojechał narciarz z innego miasta. To mnie nie zniechęciło. Zawziąłem się i pomyślałem: "ja wam pokażę". Na MP byłem drugi na 50 km, czwarty na 15 km i siódmy na 30 km. Ale nie wiem, czy niektórzy nie "skracali" sobie biegów.

Na początku 1977 roku na Spartakiadzie Armii Zaprzyjaźnionych pokonał dwóch mistrzów olimpijskich - Sawieliewa i Bażunowa. - Od tamtego roku, przez 11 lat, wywalczyłem 39 medali mistrzostw Polski. Wszystkie złote - mówi.

Eto normalno

Niespełna rok później, w grudniu 1977 roku - na trzy miesiące przed mistrzostwami świata - zajął drugie miejsce w biegu Pucharu Świata w szwajcarskim Davos. - Powiedziałem trenerowi Budnemu , że garnitury trzeba kupić. Ja nie miałem żadnego, bo nie lubiłem - mówi Łuszczek i opowiada, że kiedy dostał pierwszy dres, to chodził w nim na okrągło. - Nawet spałem w nim. Mówiłem rodzicom, że choć lato, to jest mi zimno.

W 1978 roku mistrzostwa świata odbywały się w Lahti. Najpierw był bieg na 30 km. Łuszczek zdobył brązowy medal. Wygrali Rosjanie. - Poszedłem im gratulować - wspomina. - A Ruscy na to: "Eto normalno". Strasznie byli zarozumiali.

Kilkanaście godzin przed startem do biegu na 15 km Łuszczek miał sen. - Śniło mi się, że hymn polski grają - mówi. Na śniadanie zjadł płatki na mleku, szynkę, pomidory. Na dworze mróz sięgający 30 stopni. Startował z nr 73. To dobrze, bo najgroźniejsi konkurenci - Rosjanin Biełajew i Fin Mieto - biegli przed nim.

- Na dziesiątym kilometrze miałem 15 s straty do lidera. Potem ruszyłem - relacjonuje. - Biegłem tak szybko, że dopingujący mnie dwuboiści nie mogli za mną skrótami nadążyć. 1,5 km przed metą strata wynosiła pół sekundy. Dostałem wiatru. Ryzykowałem, bo w biegach o potknięcie nietrudno. Gdybym się przewrócił, byłbym trzeci. Na mecie miałem dwie sekundy przewagi. Nie przewróciłem się z wyczerpania. Nigdy nie padałem za metą. Zwycięzca nigdy nie jest zmęczony.

- Teraz rzadko już myślę o tym biegu. Czasem tylko wyniki i artykuły z gazet oglądam. I myślę: "Boże, następcy nie doczekam". Po biegu gratulowali mi zawodnicy ZSRR. "Pozdrawlaju" - mówią. A ja im: "Eto normalno".

Na najwyższym podium stał dumny. Mazurka Dąbrowskiego nie śpiewał. - Słuchałem, bo kilkudziesięciu Polaków śpiewało na trybunach. Łzy same do oczu napłynęły. Patrzyłem, jak polska flaga idzie do góry. Wyżej od innych. I przepełniała mnie duma, że wygrałem z Ruskimi, Skandynawami i resztą. Nigdy się nie dopingowałem ani nie przetaczałem krwi. Jestem czysty. Mam satysfakcję, że ten medal bez dopingu zdobyłem.

Przed biegiem na 50 km lekarz powiedział mu, że nie musi startować, że zrobił swoje. - A ja mu na to: "Telewizja transmisję kupiła. Kogo ludzie będą oglądać, jak nie polecę?" - wspomina. - Nic nie zwojowałem, bo złe smary dobrałem.

Kolegów nigdy nie brakowało

Rozpoczęły się wielkie dni Łuszczka . - Szybko trafiłem na szczyt - mówi. - Wdrapać się było ciężko, spaść bardzo łatwo. Po sukcesie inaczej na wszystko patrzyłem. Niby chciałem, starałem się tak jak kiedyś. Ale jednak motywacja nie była już taka sama.

Za złoty medal dostał 150 dol. (przeciętny Polak zarabiał wtedy 20) i 5 tys. zł. - Ale dolarów nie dostałem do ręki. Założono mi konto. A ja nie wiedziałem, jak z tego konta korzystać. Nikt mi nie powiedział. Mimo że dolary parę lat siedziały w banku, to odsetek nie było wiele. Za komuny oprocentowanie było słabe.

Łuszczek dostał także talon na samochód - zastawę, którą po kilku latach zmienił na starego volkswagena scirocco. Pieniądze dostawał także za starty w biegach pokazowych. Dwa razy za zwycięstwa w Szwecji otrzymał skutery Yamaha. Sprzedał je i kupił mieszkanie na Kasprusiach. - To wszystko, co dał mi sport z rzeczy materialnych - mówi Łuszczek .

- Ludzie mnie wtedy poznawali. "O, Łuszczek idzie" - mówili. To było miłe, ale krępujące - wspomina. - Wtedy nie myślałem o tym, co będzie. Wydawało mi się, że kariera będzie trwała wiecznie. Gdyby ktoś powiedział mi, że będę cierpiał głód, kazałbym mu iść do lekarza. Kolegów wtedy miałem mnóstwo. To jedyna rzecz, jakiej nigdy w życiu mi nie brakowało. Ciężko było się odegnać. Opinię mi psuli, bo mówili, że wódkę stawiam. A ja kiedy piłem, to piłem. Wtedy nie miałem czasu. Więcej mnie w Polsce nie było, niż byłem.

Brąz byłby lepszy

Na igrzyska do Lake Placid w 1980 roku jechał jako faworyt. Przed zawodami podszedł do niego Mieto. "Ile dostałeś za medal w Lahti?" - zapytał. "150 dolarów". "Nieźle. 150 tysięcy. Nieźle" - gratulował Fin. Długo nie mógł mi uwierzyć, że Polak otrzymał tysiąc razy mniej.

- Na igrzyskach mi nie poszło. Piąte i szóste miejsce uznano w kraju za porażkę. Żal tamtej szansy. Po latach myślę sobie czasem, że miałem pecha z tym mistrzostwem świata. Wolałbym brązowy medal na olimpiadzie. Bo teraz wszyscy medaliści olimpijscy dostają rentę, mistrzowie świata nie mają nic. A przecież w biegach to to samo. Rywale ci sami.

- Przebiegłem na nartach 180 tys. km. Co z tego mam? Jestem inwalidą z rentą 300 zł.

Później kariera przypominała równię pochyłą. W 1982 roku w Oslo na MŚ był 14. i 19. - Nie myślałem, że się kończę. Cały czas miałem nadzieję - wspomina.

Druga olimpiada. - W Sarajewie, tak jak w Lake Placid, byłem chorążym polskiej ekipy - opowiada. - Miałem 29 lat i wciąż myślałem, że jestem wielki. Czekałem na tłuste lata.

Wtedy tureccy działacze zaproponowali Łuszczkowi pracę z kadrą. Oferowali willę, samochód, 20 tys. dol. pensji. - A ja głupi nie chciałem. Turcy tacy byli słabi w biegach, że nie było tam czego spieprzyć - mówi Łuszczek . - Ale ja wciąż chciałem biegać.

Ostatni medal dla Marmola

W 1987 roku nie pojechał na mistrzostwa świata do RFN, bo ministrowi sportu nie obiecał medalu. A kilka tygodni później był Bieg Wazów w Szwecji. Dystans - 82 km. Warunki takie jak w Lahti - minus 35 stopni. - Uciekaliśmy z Zawiałowem i po drodze zbieraliśmy nagrody przyznawane za zwycięstwa na poszczególnych "premiach". Do dziś mam telefon volvo - mówi. - Wygrałem także 300 dni bezpłatnego żywienia w McDonaldzie. Ale w Polsce tych restauracji jeszcze nie było. To Szwedzi podliczyli, ile kosztowałoby 300 posiłków, i przekazali kilka tysięcy koron znajomemu ze Szwecji. Miał mi oddać. Nie oddał do dziś.

Na początku 1987 roku Łuszczek skończył karierę. Po raz pierwszy. - Zadzwonił do mnie trener Marmol i namówił do powrotu - opowiada. - Jesienią 1987 roku wznowiłem treningi. W lutym 1988 r. wygrałem trzy mistrzostwa Polski. Ostatni bieg - na 50 km - zadedykowałem trenerowi Marmolowi. Od razu po dekoracji oddałem mu złoty krążek.

Po tych mistrzostwach Łuszczek odszedł na dobre. - Sport? Warto było. Zwiedziłem świat, spotkałem ludzi. To wszystko, co mi zostało. Nikt mnie nie żegnał. Ani PZN, ani klub Start Zakopane, w którym byłem 20 lat. Może myślą, że jeszcze będę startował - mówi z gorzkim uśmiechem.

"...w proch i pył obraca się"

Pierwsze dni bez nart były koszmarne. - Myślałem sobie, że wreszcie odpocznę - opowiada. - Ale pierwszego dnia, kiedy nie poszedłem na trening, wydawało mi się, że czegoś nie zrobiłem. To dziwne uczucie. Nagle, z dnia na dzień, przestać robić coś, co stanowiło sens mojego życia przez ponad 20 lat. Po karierze sportowca ciężko zostać normalnym człowiekiem. Jest się nieprzystosowanym. Tak jak po wyjściu z więzienia. Przez ileś lat człowiek żyje w innym świecie. Nowa rzeczywistość prawie go zabija.

Był przeciwieństwem mitycznego króla Midasa - czego się dotknął, zmieniało się w ruinę. Jak w piosence Perfectu: "Wszystko, czego się tknę, w proch i pył obraca się". - Najpierw wyjechałem do Austrii - opowiada Łuszczek . - Rozładowywałem i ładowałem towar. Obsługiwałem wózki widłowe. Po dwóch latach wróciłem. Okradziono mnie. Bez nart byłem bezradny jak dziecko. Skończyły się oszczędności. Gdy nie miałem co jeść, do mamy szedłem. Ma gospodarstwo: kury, krowy, indyki, świnie. U kolegów wstydziłem się żebrać.

- Pewnego dnia krajan z Zakopanego namówił mnie na wyjazd do pracy w Niemczech. Tam woziłem ciężarówką towar na budowę: piasek, cegłę, cement. Pierwszą pensję dostałem. Następnych już nie. Na święta miałem jechać do kraju z 20 fenigami w kieszeni. Gdy zagroziłem, że z kolegami rozwalimy chałupę, którą stawialiśmy, zapłacono nam po 200 marek. Sto wydałem na podróż.

- Po przyjeździe sześć dni z domu nie wychodziłem - wspomina. - Na święta nigdzie nie poszedłem, telefonów nie odbierałem, drzwi nie otwierałem. Chciałem się zabić. Ale Bóg mi nie pozwolił. Kazał mi żyć. Myślałem, że zwariuję. Jadłem najwyżej raz dziennie. Alkohol? Nie miałem za co jeść, to skąd na wódkę?

Dla Polski

Wreszcie dostał kolejną propozycję. - Żeby się do mafii przyłączyć. Długi ściągać, kantory i samochody obrabiać - opowiada. - Nie miałem wyjścia, już chciałem się zgodzić. Ale i tego głupstwa nie popełniłem do samego końca. Poznałem Helenę... Zacząłem odbijać się od dna.

Ożenił się dwa lata temu. Urodził się Daniel. - Oni są całym moim życiem - mówi.

- Kiedyś jedna z gazet podała, że Łuszczek medale i puchary sprzedał i pije za to - mówi z żalem, patrząc na półki z medalami, pucharami i zdjęciami z Lahti. - Łza się zakręciła i myślę: to ja 4,5 razy kulę ziemską za czapkę gruszek przebiegłem? Nie sprzedał również nart, na których zdobywał mistrzostwo świata. - Chciano je ode mnie kupić, proponowano małego fiata. Odpowiedziałem: "I za mercedesa nie oddam". Do dziś te narty na balkonie stoją. Może szkoda, że ich nie sprzedałem?

Żyje z renty. - Poza tym PKOl. przysyła pieniądze do PZN, a oni płacą za mnie komorne. Chodzę także do pomocy społecznej. Żona jest Ukrainką i na razie nie ma pozwolenia na pracę. Ale jeśli dostanie, to pójdzie do roboty. Ja się synem będę zajmował - mówi Łuszczek .

Jeszcze kilka lat temu prowadził piłkarzy, którzy w przerwie zimowej biegali po górach. - 16 zł za godzinę brałem - opowiada. - Ale stopy do kości zdarłem.

Wspomina jeszcze stan wojenny. Był w Norwegii na zawodach. - Mówili mi w ambasadzie: "Rób, co chcesz". Kolega proponował mieszkanie. Ale ja chciałem wracać, bo zawsze dla tej Polski biegałem - kończy.

A o nadziejach polskiej mistrzyni - czytaj tutaj ?