David Beckham wielkim piłkarzem jest

Beckham nadęty gwiazdor nie istnieje, istnieje tylko Beckham fajny kolega (był lubiany w każdej szatni), absolutny profesjonalista, wyzbyty z egoizmu stachanowiec. Ten wypacykowany laluś nigdy nie odstawia nogi, potrafi podjąć ciężką, fizyczną walkę

Felietony Rafała Steca z "Gazety Sport"

Umberto Eco włożył zdjęcie Davida Beckhama do swojej "Historii piękna" nie dlatego, że wraz z milionami popiskujących nastolatek poci się na widok jego ładnej buzi. Tuż obok umieścił m.in. sponiewieraną facjatę Micka Jaggera czy siedemnastowiecznego mediolańskiego szlachcica, przykrytego długą peruką zdjętą chyba z grzbietu nigdy niestrzyżonej owcy, by sugestywnie pokazać, jak ostro ewoluował przez stulecia kanon urody. Czasy najnowsze opatrzył wizerunkami rozpoznawalnych na całej planecie ikon popkultury - od Grety Garbo i Humphreya Bogarta po Naomi Campbell i George'a Clooneya. Beckham porzuci miliony w Galaxy dla wielkiego futbolu w Milanie?

Beckham jako pierwszy wielki futbolista zaczął zarabiać znacznie więcej poza boiskiem niż na boisku, pierwszy zatrudnił tak szeroki sztab specjalistów mających owe zyski maksymalizować, pierwszy jął tak intensywnie sprzedawać swoją twarz. Naraził się wszystkim kibicom prawdziwej, męskiej gry, którzy łypią na piłkarza tym podejrzliwiej, im bliżej mu do popkulturowej megagwiazdy. Nie przepadają za marketingową obudową współczesnego futbolu, nie lubią spychania sportu na dalszy plan. Gdy przed blisko dwoma laty Beckham z Realu Madryt przenosił się do Los Angeles Galaxy, wielu uznało, że właśnie tam, nieopodal Hollywood, jest jego miejsce. Gdy teraz przyleciał do Milanu, usłyszał, że renomowany klub dla celów komercyjnych się ośmiesza. Podważano sportowy sens transferu, kluczową informacją ze zgrupowania drużyny w Dubaju miało być znalezienie wystarczająco luksusowego apartamentu dla żony Beckhama, sławnej piosenkarki, która również wpływa na jego emploi - wszyscy myślą, że w domu to ona trzyma pilota.

Anglik wylądował na stadionie San Siro i z miejsca uciszył szyderców. Strzela gole, asystuje przy golach kolegów, nęka rywali dośrodkowaniami i wślizgami, podaje najczęściej w drużynie. Z dnia na dzień stał się jej niezbędny, trener Carlo Ancelotti sugeruje, że Milan albo wyrwie go z Los Angeles, albo powinien zapomnieć o tytule mistrzowskim.

Za dużo Beckhama w Beckhamie, przerost formy nad treścią, gargantuiczne ego ledwie mieszczące się na boisku? Nic z tego, pomylili się wszyscy, także zadziwieni jego popisami szefowie klubu, którzy nie liczyli na boiskowe cuda, lecz nakręcenie sprzedaży koszulek. Beckham znów dowiódł, że jest jednym z tych piłkarzy, którego publiczny wizerunek nie ma nic wspólnego z rzeczywistością.

Poza boiskiem żadnych fochów, zarozumialstwa i trzymania nosa nad czubkiem głowy, na boisku żadnego efekciarstwa, lenistwa i pozorowania walki. Skromność, nawet pokora, skłonność do rzetelnej dłubaniny w defensywie, entuzjastyczne poświęcanie się dla innych. Beckham nadęty gwiazdor nie istnieje, istnieje tylko Beckham fajny kolega (był lubiany w każdej szatni, teraz zaprzyjaźnił się z samym Paolo Maldinim), Beckham absolutny profesjonalista, wyzbyty z egoizmu stachanowiec. Ten wypacykowany laluś nigdy nie odstawia nogi, potrafi podjąć ciężką, fizyczną walkę. Symptomatyczne, że zajął na boisku miejsce kontuzjowanego Gennaro Gattuso, speca od czarnej i mokrej roboty, którego nieobecność wielokrotnie czyniła Milan bezbronnym w obronie.

Jeszcze więcej o angielskim skrzydłowym mówi historia jego relacji z Fabio Capello, trenerem autokratą nie tyle odpornym na gwiazdorski blichtr, co reagującym nań alergicznie. Wymagający bezwarunkowego posłuszeństwa i chropowaty w obejściu Włoch nie ufał Beckhamowi instynktownie, a na wieść o planowanym przez niego transferze do Los Angeles odsunął go od składu Realu Madryt. Piłkarz nie skarżył się i nie naburmuszył. Wzmógł wysiłki, by udowodnić szefowi, że ten nie ma racji. I zasłużył na ułaskawienie. Bez niego mistrzostwa Hiszpanii Real pewnie by wówczas nie zdobył, a posiadacz całej dostępnej ludzkości trenerskiej wiedzy Capello nie zaszokowałby piłkarskiego światka bezprecedensowym wyznaniem, że w ocenie Beckhama popełnił błąd. Co pozostanie jego najbardziej sensacyjną publiczną wypowiedzią o polityce personalnej przynajmniej do dnia, w którym ujawni, że owszem, zgodził się wziąć udział w konklawe, ale wskazany przez niego Benedykt XVI wcale nie konsultuje z nim treści encyklik.

Teraz Capello - występujący w zupełnie nowej roli - znów Beckhama powołał. Do reprezentacji Anglii. Wziął gracza już podstarzałego (33-letniego), bo ten znów ujął go ambicją, determinacją, niezdolnością do oparcia się tęsknocie za wielkim futbolem. Wpadł Beckham do Milanu na życzenie selekcjonera, by po zakończeniu sezonu ligi amerykańskiej odzyskać kondycję, czucie piłki, szansę na występ w przyszłorocznych mistrzostwach świata. Być może sam nie przypuszczał, jak wszystko się potoczy. Operacja miała sprowadzić się do epizodu, dwumiesięcznego wypożyczenia, ale piłkarz odżył i zrozumiał, że woli mieć szafkę obok Kaki niż rezydencję obok Toma Cruise'a. Nie chce wypełniać do końca kontraktu tam, gdzie był sportowym trupem. On wcale nie pasuje do Hollywood, jego emigracja z wyboru zubaża europejski futbol.

Opowiada, że cierpiał w byle meczach słabej amerykańskiej MLS, do stylu gry Milanu przystosował się tak szybko, jakby czuł, że przed nim ostatnie pięć minut na zmartwychwstanie. Trener Ancelotti zachwyca się jego boiskową inteligencją, dzięki której Anglik nie potrzebował okresu ochronnego, natychmiast pojął subtelności taktycznych schematów, tylko w pierwszym meczu jego ruchy krępowała niepewność. Nawet z powierzchownej analizy wynika, że stał się najaktywniejszym zawodnikiem Milanu. Co analiza głębsza, poparta jeszcze statystyką, potwierdza. Anglik najczęściej dopada piłki, najwszechstronniej łączy wydajność ofensywną z obowiązkami defensywnymi, najintensywniej uczestniczy w grze.

W reprezentacji będzie musiał znosić rolę rezerwowego, na prawym skrzydle ganiać mają Theo Walcott i Shaun Wright-Phillips. W środowym sparingu z Hiszpanią jednak zagra, wyrówna osiągnięcie Bobby'ego Moore'a (108 meczów w kadrze), przed sobą będzie miał już tylko Petera Shiltona (125 meczów). Jest największym angielskim piłkarzem ostatniej dekady, a także jednym z nielicznych w ogóle, którzy - choć wypada poczekać jeszcze na jego ewentualną przyszłość w Serie A - sprostali wyzwaniu gry na kontynencie, w dodatku w legendarnych klubach. Może również dlatego, że nie nasiąkł nawykami gwiazd Premier League. Zamiast beczek piwa wlewa w siebie świeżo wyciśnięty sok pomarańczowo-grejpfrutowy, nie lubi słodyczy, kolację kończy przed dwudziestą, a nie w nocnym klubie.

Lekarze z MilanLabu zdumiewają się możliwościami jego organizmu i prognozują, że szczytową wydolność zachowa do 38. roku życia. Ale dojrzalszy wygląd raczej nie zmieni reputacji Beckhama, który zdaniem wielu na sławę tylko w niewielkim stopniu zapracował na boisku. Sam piłkarz tego nie chce, nawet teraz prasa rozpisuje się o skutecznie wybijającym komary urządzeniu, które zainstalował w swoim tajlandzkim domu, budząc gwałtowny protest buddyjskich mnichów - uznających życie każdej, najmniejszej nawet istoty, za nietykalne. Nieważny sposób, bez hałasu ani rusz, inaczej Beckham nigdy nie trafiłby na wszystkie billboardy świata i do księgi Umberto Eco.

Spektakularny niezbyt często bywa Anglik jedynie na boisku. Zamiast dryblować, haruje, swoją przydatność prezentuje zbyt dyskretnie, by wpatrywał się w nią cały stadion. Jakże paradoksalnie by to zabrzmiało: supergwiazdor Beckham piłkarzem dla koneserów?

PS Podane przeze mnie w poprzednim felietonie dane o zadłużeniu ligi hiszpańskiej pochodziły nie z końca ostatniego, lecz przedostatniego sezonu. Za pomyłkę przepraszam.

Podyskutuj o felietonie na blogu Rafała Steca

Copyright © Agora SA