Siódmiak: Jak zostałem Królem Arturem

Przed mistrzostwami nie chcieliśmy dmuchać balonu, opowiadać, że będzie medal. Teraz możemy już powiedzieć: Chcemy podium! Co z tego, że Chorwaci są silni i grają u siebie. Damy im radę - mówi bohater meczu z Norwegią. Artur Siódmak.

Dla kolegów Siudym - sylwetka bohatera

Przemysław Iwańczyk: 5,1 mln Polaków oglądało wasz mecz z Norwegią. W tym samym czasie w TVP 1 był film "Koniec świata". Gdyby pan nie trafił do bramki w ostatniej akcji, dopiero byłby koniec świata...

Artur Siódmiak: Nie wiem, co wtedy trener i koledzy zrobiliby ze mną (śmiech).

Kibice drżeli, że pan nie trafi. Piłkarze ręczni, którzy zostali w kraju, byli pewni, że wpadnie. A pan?

- Byłem najbliżej piłki, przechwyciłem ją i w ułamku sekundy podjąłem decyzję o rzucie na bramkę. Wpadło. Przez głowę przemknęła mi myśl o podaniu do któregoś z kolegów, ale żadnego nie zauważyłem. Później analizowałem, że może lepiej byłoby podać do Mariusza Jurasika, który wybiegał na czystą pozycję, ale skąd ja mogłem wiedzieć, ile mam czasu. Miałem wrażenie, że zbliża się koniec. Szczęście sprzyja lepszym, prawda? Może nie we wtorek, ale i z Danią, i z Serbią pokazaliśmy, że stać nas na grę w półfinale. Nam to miejsce po prostu się należało. Na pewno bardziej niż Norwegom.

Jednak na meczu z Norwegami mistrzostwa się nie skończyły. Awans do półfinału - OK, to jest niezły wynik, ale przecież chcemy więcej. Emocje opadły, skupmy się na półfinale z Chorwacją.

W Polsce wciąż trwa euforia po awansie do półfinału...

- Dopiero w środę zaczęliśmy przeglądać internet, rozmawiać z dziennikarzami. Teraz to do nas dotarło. I co? Piłka ręczna może być pasjonująca?

Może i bardzo pasjonująca. Trener Bogdan Wenta mówił, że w meczu z Norwegią nieraz "opieprzał" pana za błędy...

- ...A, to nie pierwszy raz, jestem przyzwyczajony. Cóż, gram na tak niewdzięcznej pozycji, wchodzę do obrony i jak nie idzie, obrywa się mnie. Kibice też zauważają głównie tych, którzy rzucają bramki, grają widowiskowo. A ja jestem gościem od czarnej roboty. Nie jestem "Rzeźnikiem" jak Jensen w Norwegii, bo on gra bardzo brutalnie. Ja jestem tylko twardzielem.

Wracając do krytyki trenera, jest ona konstruktywna, poza tym we wtorek miał rację, bo nie zagrałem superzawodów, ale chyba rozgrzeszyłem się tym ostatnim golem (śmiech)?

"Rzeźnikiem" pan nie jest, jak więc na pana mówią?

- To zadanie dla dziennikarzy, wymyślcie coś. Na razie byłem Siudymem, jak ten z Kabaretu Olgi Lipińskiej. Po wtorkowym meczu zostałem u kibiców Królem Arturem. Cieszę się jak nie wiem co, każdy ma swoje pięć minut, ale i ten ostatni gol, i w ogóle zwycięstwo to nie ja, tylko cały zespół.

Pan też ma takie poczucie czasu jak trener Wenta? Że 14 sekund to dużo?

- Chciał nas uspokoić. Rozmawialiście z nim? Czy on naprawdę wierzył, że damy radę to wygrać? Fakt, walczyliśmy do końca, różne rzeczy się zdarzają, ale my mieliśmy mieszane uczucia. Przy remisie nadzieja odżyła, ale zostało tylko 14 sekund i znów zaczęliśmy wątpić. Jak widać, Pan Bóg nad nami czuwał.

Wenta to motywator, chłodną głową popisał się drugi trener Daniel Waszkiewicz.

- Bogdan jest impulsywny, a trener Waszkiewicz bardzo spokojny. Dochodzi do tego, że ten drugi uspokaja Bogdana. Wspaniale się uzupełniają, rozumieją bez słów. Są stworzeni dla siebie.

Po meczach w grupie mało kto w was wierzył.

- Dziennikarze i kibice oczekiwali od nas supergry. Bardzo chcieliśmy, ale nie wychodziło. To jednak długi turniej i w najwłaściwszym momencie złapaliśmy wiatr w żagle. W takiej drużynie jak nasza każdy ma zadanie do wykonania - od bramkarzy do obrońców. Wtedy w ataku gra idzie o wiele lepiej. Wszystko musi się zazębić, aby były wyniki. Na początku graliśmy zbyt indywidualnie, a w pojedynkę nikt meczu nie wygra. Taka postawa powoduje, że można potknąć się i ze średniakami.

Jak świętowaliście awans do półfinału?

- Siedzieliśmy w hotelu, puściliśmy muzykę, wypiliśmy piwo, powspominaliśmy akcje z meczu. I do łóżek, żadnych imprez nie było. My naprawdę jesteśmy szczęśliwi, ale - tak jak mówiłem - to jeszcze nie koniec. Przed mistrzostwami nie chcieliśmy dmuchać balonu, opowiadać, że będzie medal. Teraz możemy już powiedzieć: Chcemy podium! Damy z siebie wszystko, obiecuję. Co z tego, że Chorwaci są silni i grają u siebie. Damy im radę. Nie kalkulujemy, czy może lepsza byłaby Francja. Z nimi jeszcze nie wygraliśmy, nie umiemy grać przeciwko nim, a z Chorwatami tak.

Wygraliście na igrzyskach w Pekinie, ale u nich nie grał najlepszy środkowy świata Ivano Balić.

- Przecież to tylko jeden zawodnik. Może nam tak samo zaszkodzić, jak i pomóc. To wybitny piłkarz, ale przecież może mu się zdarzyć słabszy dzień. Nie przywiązuję do jego gry aż takie wielkiej wagi. Medalu nie obiecam, ale zapewniam, że damy z siebie wszystko. Do końca.

Dlaczego Polacy tak bardzo polubili piłkarzy ręcznych?

- Bo jesteśmy normalni, niezmanierowani, stanowimy zgraną grupę. I jesteśmy sympatyczni. Nie mylę się, prawda? Po ostatnich meczach to ludzie może nas nawet kochają, choć na początku turnieju aż tak słodko nie było. Wielu spisało nas na straty, czytaliśmy już o sobie różne epitety.

Mówią też o nas, że jesteśmy gośćmi z jajami, bo walczymy do końca, nie odpuszczamy i nie narzekamy, nawet jak coś nie gra od strony organizacyjnej. No i jesteśmy mistrzami dramaturgii.

Wiele gratulacji pan odebrał?

- Mnóstwo. Kolega napisał mi: "Kiedyś cię lubiłem, teraz cię kocham. Nie jest gejem, więc to taka miłość sportowa" (śmiech). Ktoś inny: "Królu Arturze, na premiera".

Po wspólnym wieczorze z kolegami usiadłem i zacząłem rozmyślać, jak fajne rzeczy mogą spotkać człowieka. Chyba we wtorek dostrzegłem sens wylewanego potu na treningach przez kilkanaście lat. Już nie chodzi o tego gola, ale o cały mecz, jego dramaturgię.

Jakie będzie ostatnie słowo w szatni przed meczem z Chorwacją?

- Mamy swoje sposoby na mobilizację, ale to tajemnica. To głównie rozmowy, a na koniec wychodzi nasz kapitan, staje w środku, a my krzyczymy za nim.

Wyszystko o mistrzostwach świata w Chorwacji - czytaj tutaj ?

Copyright © Agora SA