Na noworoczny konkurs w Ga-Pa przyszło 20 tys. widzów, którzy podziwiali 50 skoczków z sześciu krajów. Oprócz najlepszych skoczków z Niemiec i Austrii startowało czterech Szwedów, trzech Norwegów, Szwajcar oraz pięciu Słoweńców. Wygrał Norweg Asgeir Doelplads (78,5 i 81 m). Potem cała kawalkada udała się do Oberstdorfu, Innsbrucka i na koniec do Bischofshofen. Triumfatorem w klasyfikacji generalnej został Austriak Sepp "Buwi" Bradl.
Kronikarz zanotował kłopoty skoczków przy przekraczaniu granicy. Szwedzcy sportowcy nie mieli koniecznych wtedy wiz austriackich. Rozdzwoniły się telefony w urzędach paszportowych. W końcu zwyciężył podziw dla sportu, silniejszy niż przepisy. Urzędnicy w tamtych powojennych czasach jeszcze wiele razy naginali graniczny regulamin, aby ułatwić podróże skoczków.
Tak rodziła się europejska unia narciarzy. Trzeba było jeszcze stanąć ponad uprzedzeniami. W pierwszych latach po wojnie FIS zabraniał niemieckim skoczkom startów za granicą. Niemniej działacze z Innsbrucka zapraszali skoczków SC Partenkirchen do Seegrube, koło Innsbrucka. Skocznia Bergisel była jeszcze zniszczona.
W 1949 FIS przyjął Niemiecki Związek Narciarski w poczet swoich członków. Podczas nocnych skoków w Seegrube po długiej dyskusji powstał plan niemiecko-austriackiego tygodnia skoków. Z ośmiu osób, które podpisywały projekt, ostatnia, legendarny Putzi Pepeung, zmarła w 2000 roku i została pochowana na cmentarzu u stóp jego ulubionej skoczni Bergisel.
Każdy z klubów odgrywał rolę w historii narciarstwa. SC Oberstdorf wiązano od 1950 roku z lotami narciarskimi. SC Partenkirchen stał się sławny po igrzyskach 1936 roku w Ga-Pa. "Ciche normalnie >bawarskie Zakopane< w przeciągu dziesięciu dni nabrzmiało wielojęzycznym tłumem. Podczas konkursu skoków na wielkim stadjonie, obliczonym na sto tysięcy, zabrakło miejsc. Liczba obecnych dochodziła do stu osiemdziesięciu tysięcy. Zgiełk klaksonów, wielojęzyczny gwar, wesołe, wiosenne słońce, świeże pachnące parówki po 20 fenigów, składają się na nastrój świątecznego podniecenia, które ogarnęło Garmisch-Partenkirchen, miasto u stóp Zugspitze" - pisał sprawozdawca miesięcznika "Naokoło świata".
Innsbruck już w 1933 organizował mistrzostwa FIS, po wojnie dwa razy był gospodarzem olimpiady zimowej (1964 i 1976 rok). Franz-Jaggi Mair i Walter Steinegger byli najbardziej uznanymi skoczkami z tego miasto w latach powojennych.
SC Bischofshofen stał się znany od 1948 roku. Członkowie klubu sami wybudowali wielką skocznię i organizowali wspaniałe konkursy. Znani skoczkowie z tamych lat to Bubi Bradl, Gregor Hoell i Paul Auserleitner, którego imieniem nazwano skocznię.
Były to czasy gdy zamiast kasków skoczkowie nosili futrzane czapy, szerokie spodnie narciarskie i swetry zamiast kombinezonów. Nawet termin imprezy wiązał się z tym, że większość organizatorów musiała brać urlopy, a okres świąteczno-noworoczny temu sprzyjał. Cała administracja turniejowa była prowadzona w mieszkaniu wspomnianego Pepeuniga. Umowy między klubami zawierano na słowo, przez podanie sobie ręki. Wychodzącą korespondencję ze względów oszczędnościowych dawano do rozsyłki tyrolskiemu urzędowi do spraw sportu.
Czasy amatorów. Gdy w 1956 roku Fin Silvenoinem zabalował zdrowo w sylwestrową noc, szef ekipy chciał go usunąć z listy uczestników konkursu. Za skoczkiem wstawiła się murem cała ekipa. Skacowany zawodnik podziękował za amnestię w sposób przekonujący: wygrał noworoczne skoki, pierwszy raz transmitowane wtedy przez telewizję "Bayerische Rundfunk". Nie miał tego szczęścia Austriak Ernst Vettori, który po zejściu z wyciągu zobaczył, że ma jedną nartę swoją, jedną kolegi i skoku oddać nie może. Tyle mu przyszło z szampańskiej zabawy.
Mieli i Polacy swojego sylwestrowego bohatera. - Polonusi zaprosili w 1964 roku Stanisława Marusarza do miejscowości Oberammergau - opowiadał nieżyjący już dziennikarz Jerzy Mrzygłód. - Pojechałem z Marusarzem, który był gościem honorowym. Staszek skończył już 50 lat i był po operacji. Namówił organizatorów żeby pozwolili mu skoczyć na inaugurację konkursu. Staszek rozhulał się, roztańcował i szybko do hotelu nie wrócił. Rano patrzę, a on wspina się na skocznię. W koszuli, krawacie, sweterku. Nie zdążył się przebrać. Skoczył 70 metrów, więcej niż niejeden uczestnik konkursu.
- Konkurs w Ga-Pa zawsze był najbardziej odświętny - wspominał przed laty Wojciech Fortuna. - Kibice przychodzili na skocznię prosto z zabawy sylwestrowej, każdy z balonem, odświętnie ubrany. Nigdy nie było mniej niż 30 tys. widzów.
Z ogromnym poświęceniem zwalczano kaprysy pogody. Angażowano ciężarówki do przewożenia śniegu z wyższych partii gór. Gdy któregoś roku do ostatniej chwili nie wiadomo było, czy konkurs ruszy, linie lotnicze SAS o pół dnia opóźniły rejs, żeby dowiezć szwedzkich reprezentantów do Monachium.
Na początku lat 70. turniej miał budżet w wysokości około 0,5 mln marek. Po równo składały się opłaty z wpisowego, od od sponsora i telewizji. Impreza jednak rosła. Próbowano ograniczać liczbę skoczków. Trenerzy wozili ze sobą całe kadry. Traktowali turniej jako misję popularyzacji skoków. Siłą rzeczy było wiele upadków. W sezonie 73/74 na 636 skoków w konkursach zanotowano 51 upadków (8 procent). Konkurs oglądano już w 60 krajach za pośrednictwem Eurowizji i Interwizji. W biurze prasowym do dyspozycji dziennikarzy było od 8 do 10 telefonów, 4-7 teleksów, 30-40 maszyn do pisania.
Gdy Jeans Weissflog po raz pierwszy wygrał Turniej Czterech Skoczni, śnieg kompletnie zasypał jego drogę do rodzinnego domu. Samochód nie pokonał ostatniego wzniesienia. Skoczek miał przy sobie ze 20 pucharów. - Wysiedliśmy z samochodu, a puchary zapakowaliśmy do kosza z rzeczami do prania - wspominał Niemiec. Dziś skoczkowie mają łatwiej, chowają czek do portfela i jadą do domu.
Czeki są coraz dłuższe. 100 tys. marek przeznacza organizator na każdy konkurs dla najlepszych dziesieciu zawodników. Bilety na skocznie wyprzedane, telewizja RTL oczekuje, że noworoczny konkurs w Ga-Pa obejrzy około 10 mln widzów. Reklamodawcy muszą w tym dniu zapłacić za półminutowy spot 120 tys. marek. - To już jest poziom Formuły 1, twierdzi przedstawiciel agencji IMG. Od dziesięciu lat zajmuje się ona marketingiem turnieju i ściśle współpracuje z telewizją RTL, która za prawa do transmisji płaci 10 mln marek rocznie. - Z lubianego, marginalnego sportu skoki stały się atrakcyjną dla sponsorów konkurencją - twierdzi szef RTL Hans Mahr.
Vierschanzentournee jest jedyną zimową, sportową imprezą, gdzie używa się obrotowych bannerów. Duże pieniądze inwestuje się w obsługę VIP-ów. Budżet na ten cel sięga miliona marek, z czego 400 tys. pozostaje jako zysk. - To tylko około 40 proc. dochodów - mówi Klaus Taglauer, rzecznik prasowy imprezy.
Gdy w noworoczne przedpołudnie skończą już koncert wiedeńscy filharmonicy, na pierwszych skrzypcach zagrają - 50. raz - skoczkowie.