Polecamy: Transferowa ofensywa Górnika Zabrze Kłak ma dziś 38 lat. W Barcelonie w 1992 r. zdobył srebrny medal olimpijski. W latach 1992-97 rozegrał 11 meczów w reprezentacji Polski. Kontuzje stanęły na drodze wielkiej kariery. Mieszka z rodziną pod Antwerpią i pracuje jako kierowca autobusu.
Piotr Płatek: Jak to się stało, że pracuje Pan za kierownicą?
Aleksander Kłak, bramkarz Górnika w latach 1993-95: Moja piłkarska kariera była naznaczona licznymi kontuzjami, wielkich pieniędzy się nie dorobiłem. Kiedy nadszedł koniec profesjonalnego grania, trzeba się było zastanowić co dalej. Próbowałem się zahaczyć w jakimś amatorskim klubie, bo w Belgii jest taka zasada, że sponsorzy takich klubików dają pracę byłym zawodnikom. Można trafić na magazyniera albo na budowę, choć akurat do tego ostatniego się nie nadaję. Jednak ten pomysł nie wypalił. Zastanawiałem się, co dalej, aż tu pewnego dnia przyszedł kolega i spytał, czy nie chciałbym zostać kierowcą autobusu komunikacji miejskiej.
I bez oporów się Pan zgodził?
- Spodobał mi się ten pomysł. Przeszedłem testy psychologiczne, z podstaw matematyki, jakieś dyktando, potem była rozmowa kwalifikacyjna. Dostałem etat i na kilka tygodni trafiłem do szkoły jazdy. Po końcowych egzaminach wsiadłem za kółko i jeżdżę.
Czy świetnemu bramkarzowi, wicemistrzowi olimpijskiemu, futbolowej gwieździe ciężko się było przestawić?
- Oj, bardzo ciężko. To chyba najlepiej porównać do uzależnienia, od którego idzie się na odwyk. Ja od piłki byłem uzależniony. Grałem w nią, oglądałem w telewizji, to było całe moje życie. I nagle koniec grania, zero! Pierwsze dwa lata bez gry były bardzo ciężkie. Bywały dni, że gdy widziałem mecz w telewizji, to pojawiała się jakaś nostalgia, wpadałem w zły humor. Jak przy prawdziwym odwyku. Teraz już wiem, że fanatyczne zainteresowanie z czasem odchodzi. Dziś z przyjemnością obejrzę sobie jakiś mecz Ligi Mistrzów i tyle. Dobrze mi zrobiła praca z młodzieżą i dzieciakami, których uczę bramkarskiego fachu.
Który zawód jest trudniejszy do wykonywania: piłkarz czy kierowca?
- Nie ma co tego ze sobą porównywać. Bieganie po boisku to o wiele, wiele cięższa robota. Chłód czy upał - trzeba iść na boisko i harować. Nie ma wymówek. Temperatura, przeziębienie? Wychodzisz na boisko i musisz grać! Plus jeszcze ten niesamowity stres, twoja drużyna musi zdobyć trzy punkty, tego oczekują wszyscy. I męczące pytania po meczu: co o tobie napiszą w gazetach, co powiedzą kibice po kolejnym występie... A kierowca? Gdy jest chory, po prostu idzie na zwolnienie i niczym się nie przejmuje. Ale, rzecz jasna, zarobki też są nieporównywalne.
Futbol pomógł Panu w życiu?
- Tak, sport nauczył mnie przede wszystkim dyscypliny. Piłkarz, który przestrzegał wszystkich zasad, po zakończeniu kariery będzie świetnym pracownikiem w innym zawodzie. Ja dla przykładu przez trzy lata pracy jako kierowca nie wziąłem dnia zwolnienia lekarskiego. A są pełnopłatne i co by mi szkodziło. Jednak drobne przeziębienia czy nawet nieco mocniejsze wirusy nie są w stanie spowodować, bym zostawił pracę. To efekt piłkarskiej szkoły.
Gdyby mógł Pan cofnąć czas i coś zmienić w swoim życiu...
- Jedno jest pewne, że mniej bym trenował, mniej bym nadwerężał organizm. W pewnym momencie ja się po prostu przeforsowałem i organizm tego nie wytrzymał.
Pamięta Pan, ile było tych wszystkich kontuzji?
- Miałem w sumie 11 operacji! Te najpoważniejsze to dwie operacje barku. Miałem szczęście, że prezes Górnika Zabrze Władysław Kozubal załatwił mi klinikę w Szwajcarii, bo w tamtych latach w Polsce nie wyleczono by mnie tak dobrze. Moją karierę zakończyła kontuzja lewego kolana. Strzeliło krzyżowe więzadło, konieczna była operacja, a tu właśnie do końca zbliżał się mój kontrakt w holenderskim De Graafschap. Kto podpisze nową umowę z 35-letnim bramkarzem po operacji?
Został Pan kierowcą. Dużo było przygód za kółkiem?
- Niedawno wpadłem w taki poślizg, że omal nie skosiłem dwóch słupów. To było o trzeciej w nocy, na ulicy gołoledź. Cudem wyprowadziłem autobus z tego poślizgu. To było wielkie szczęście. Przez te blisko trzy lata wypadków nie miałem, zatargów z pasażerami też nie było.
Ciężko się jeździ autobusem po Antwerpii?
- Cóż, łatwo nie jest. Ulice są pełne dziur i nierówności - po dwóch latach zawieszenia w autobusach są do wymiany. Ponadto jazdę utrudnia zdradliwy klimat. Są bardzo duże różnice temperatur - gdy wyjeżdża się, jest kilka stopni na plus, a chwilę potem w innym miejscu przymrozek czy gołoledź. Miasto leży nad wodą, są mosty, wąskie uliczki. W Antwerpii naprawdę niełatwo kierować autobusem.
Jaka jest najgorsza dla kierowców linia autobusowa w Antwerpii?
- To linie 30 i 34. Nikt nie lubi nimi jeździć. One prowadzą wokół miasta. Trzeba jechać przez maleńkie, bardzo wąskie uliczki. Droga jest niesamowicie męcząca, trzeba się mocno nagimnastykować, by się tymi dróżkami przedrzeć.
W Polsce dużo kontrowersji wywołuje sprawdzanie biletów. A jak z tym jest w belgijskim autobusie?
- Podobnie. Kierowcy nie są do tego zobowiązani, ale niektórzy gorliwi to robią. Ja nigdy jeszcze biletów nie sprawdzałem. Jest jednak grupka takich kierowców, którzy autobus traktują jak swoją własność. Jeśli kierowca będzie nachalny, ciągle będzie zwracał uwagę, wtedy dojdzie do bijatyki, agresji. Ja do ludzi podchodzę życzliwie, każdemu "dzień dobry" mówię i dzięki temu nawet najgorszy łobuz jest spokojny. A może te moje sto kilo wagi budzi taki respekt? (śmiech)
Pasażerowie wiedzą, że za kierownicą autobusu siedzi wicemistrz olimpijski?
- Niektórzy tak. Mam kilku takich starych kibiców, których wożę. Wtedy sobie wspominamy mecze, które grałem w Royalu Antwerp. Oni przypominają ze śmiechem, że z trybun śpiewali dla mnie piosenki, a teraz jeżdżą ze mną autobusem.
A jeździł Pan na linii, która mija stadion?
- To było na samym początku. Woziłem swoich niedawnych kibiców. Kilku było mocno zdziwionych, nie mogli uwierzyć, że to bramkarz z ich klubu siedzi za kierownicą. To było nawet zabawne.
Pracuje Pan w dzień czy w nocy?
- Na początku sporo musiałem jeździć w czasie godzin pracy. To najgorsze, przede wszystkim z powodu tłoku. Jest masa młodzieży szkolnej, trzeba jechać powoli, są opóźnienia. Na końcowych przystankach nie ma czasu na przerwę, tylko trzeba od razu wracać. Przez pierwsze półtora roku moje życie wyglądało tak: praca, sen, praca, sen. Weekendy były wolne, ale co z tego, skoro zmęczony je przesypiałem.
Teraz jest inaczej?
- Złożyłem podanie i poprosiłem o nocki. Jest dużo łatwiej. Rozwożę głównie personel - tramwajarzy i kierowców do domów. Pracuję do siódmej rano. Śpię do południa, potem do wieczora mam czas dla siebie. To mi bardziej odpowiada.
Ale podobno chce Pan zmienić fach?
- No tak. Jak wspomniałem jestem trenerem bramkarzy w dwóch klubach - w Royalu Antwerp oraz w takim małym amatorskim Brasschaat, gdzie gra mój syn Amadeusz. Trudno mi godzić pracę kierowcy z tymi dodatkowymi zajęciami. Potrzebuję pracy, która da mi trochę urlopu, pozwoli na bycie z rodziną i trenowanie dzieciaków.
Znalazł Pan coś takiego?
- Tak, będę pracował w porcie. Ta praca na pewno nie będzie monotonna. Ma swoją specyfikę - to praca chroniona, codziennie inne zadania, urlop można sobie uzbierać i wybrać w dowolnym momencie. Nie będę taki uwiązany jak teraz.
Wspomina Pan czasami dobre futbolowe lata?
- Na pewno takim największym sukcesem były igrzyska w Barcelonie. Do dziś żałuję tego finałowego meczu z Hiszpanami.
Rywale decydującego gola strzelili w ostatniej minucie meczu...
- Trudno tę sytuację zapomnieć. Jedna z telewizji satelitarnych co jakiś czas przypomina tamte mecze. Znajomi przychodzą i czasami opowiadają, że właśnie widzieli to spotkanie z Barcelony. Byliśmy wtedy tak blisko złota.
Ofert z zachodnich klubów było wtedy wiele?
- Trochę miałem. Słynny trener Dick Advocaat z PSV Eindhoven śledził moją karierę, kilka razy bliski podpisania kontraktu byłem w Anglii. W Sheffield United siedziałem już nawet w biurze menedżera i miałem składać podpis pod kontraktem. Ale nic z tego. Przyszedł faks z Brukseli, że okienko transferowe jest już zamknięte i nie mogę zmieniać klubu. Czasami myślę sobie, że urodziłem się za wcześnie. Teraz tylu młodych chłopaków robi takie kariery, że szok...
Miał Pan też grać w Hiszpanii...
- To było raczej takie medialne zainteresowanie. Dobrze zapamiętałem żart, który w Hiszpanii zrobił mi Grzesiu Mielcarski, kolega z reprezentacji. Powiedział, że Sevilla chce mnie wziąć do siebie, i dał mi numer, pod którym mam się z nimi kontaktować. Wszedłem do pierwszej lepszej budki telefonicznej i zadzwoniłem. Z drugiej strony ktoś coś mówił po hiszpańsku, a koledzy obok pękali ze śmiechu. No, ten żart to im się udał...
Śledzi Pan polską ligę piłkarską?
- Tak, Lech Poznań jest liderem tabeli i nieźle gra w europejskich pucharach.
A Pański Górnik...
- To akurat mniej przyjemna sprawa... Pomyślałem niedawno: czyżby mój Górnik miał spaść z ligi? I aż mi ciarki przeszły na samą myśl...
ur. 24 listopada 1970 r. w Nowym Sączu
Kluby: Dunajec Nowy Sącz, Igloopol Dębica, Olimpia Poznań, Górnik Zabrze, SV 19 Staelen, FC Homburg, SC Bonner, Royal Antwerp, FC Donderleeuw, De GraafschapPolecamy: Sporty nietypowe: powstaje pierwsza taka grupa na świecie, i to na Śląsku!