Paweł Rzekanowski: Dlaczego w Toruniu nie patrzy się - z perspektywy szefów firm, sponsorów - na medialną wartość dyscyplin?
Jerzy Ciszewski: Oj, to nie jest wcale tylko choroba Torunia. Widać to zjawisko w całym kraju, dotyczy większości klubów, które pobierają pieniądze ze sponsoringu. Choć walczę z tym określeniem, jest złe. Jeśli mamy klub - żużlowy, piłkarski, koszykarski - który znajduje sponsora, nie jest to nic innego, jak zawarcie umowy między przedsiębiorstwem handlowym, a organizacją sportową. Zwykła umowa handlowa o wymianę pewnych świadczeń.
Myśli pan, że szefowie klubów w Polsce tak patrzą na sport?
- To już ich sprawa. Przyszłość w sporcie - szczególnie w tym lokalnym - należy do tych, którzy patrzą na zespoły jak na biznes. Jedna strona daje pieniądze. Druga - oferuje możliwość dotarcia do konsumenta, sprzedaż powierzchni reklamowej. Czysty biznes.
Czy się stoi, czy się leży, coś dla klubu się należy. Jak zmienić mentalność działaczy?
- W Polsce przyjęło się roszczeniowe myślenie: po tym, jak resort kolejarski dawał pieniądze swoim klubom, a resort górniczy swoim, ludzie myślą, że nie trzeba już się schylać po pieniądze. Nieprawda.
Dziś poszukiwanie pieniędzy dla klubu sportowego ogranicza się często do znajomości prezesa. Przyjaciel z firmy transportowej da 100 tys. zł, kolega prowadzący solarium 15. I tak zbierze się budżet.
- Szkoda, nie ma dialogu biznesowego. Wyciąga się ręce po pieniądze tak, jak 20 lat temu.
Jest lepszy sposób?
- Dziś tzw. wskaźnik biznesowy jest stawiany na ostatnim miejscu. Nikt nie liczy się z tym, czy nakłady jakie na reklamę poniesie firma, zwrócą się jej. Nikogo nie interesuje, do jakiej grupy docelowej dotrze. Na zachodzie jest inaczej. Liczy się możliwość pokazania się jak największej liczbie odbiorców w kraju. Nikt nie grymasi, że trzeba iść do firmy, negocjować - traktuje się to jak interes. A u nas? Gra półsłówek, cieni.
Działacze wstydzą się chodzić od firmy do firmy?
- Być może uważają to za coś kompromitującego. A sport to przecież nic innego, jak właśnie robienie interesów. Potencjał jest ogromny, gdy ktoś zdobywa złoty medal, jego możliwości wizerunkowe robią się ogromne.
Toruński wioślarz Łukasz Pawłowski zdobył jako pierwszy mieszkaniec miasta medal igrzysk olimpijskich w Pekinie. Wrócił, zrobił konferencję i już o nim nie słychać.
- Można to było wykorzystać, ale zabrakło pomysłu.
Dlaczego firmy w Toruniu wolą dać wielkie pieniądze na zespół hokejowy, a nie interesują się klubem siatkarskim, który mógłby robić karierę w bardzo popularnej i pokazywanej w telewizji lidze?
- Powiem banalnie: może po prostu ludzie zajmujący się w Toruniu hokejem na lodzie mają odpowiednich ludzi, którzy chodzą i szukają sponsorów? Mają menedżerów sprzedających hokej kibicom. A klub siatkarski już nie? Jak się na coś czeka, można się tego nie doczekać.
Klub żużlowy ma mnóstwo sponsorów, bo jest spółką o pełnej przejrzystości finansowej. To przyciąga kontrahentów?
- Dokładnie. Naprawdę - są ludzie, którzy bardzo chętnie zainwestowaliby w sport. To bardzo fajny, dogodny kanał komunikowania się z konsumentem. Ale często tego nie robią, bo po drugiej stronie brakuje im partnera. Dla kogoś, kto jest menedżerem w spółce handlowej, najlepszy do rozmowy będzie inny menedżer spółki. A w Polsce dominują ciągle kluby-stowarzyszenia. Są niebezpieczne. Nad pieniędzmi, które tam trafiają, nie ma żadnej kontroli.
Łatwiej jest zrobić firmy z klubów w dużych miastach?
- Toruń nie różni się niczym od Bydgoszczy, Łodzi, Warszawy czy Gdańska, Poznania.
Piłkarzy Lecha lepiej można sprzedać kibicom, niż II-ligowych zawodników toruńskiej Elany.
- Dlaczego w Toruniu marketing nie działa? Bo nie ma partnerów, świadomości, wiedzy, know-how. Ale to się zmieni. To jest jak garnek z kipiącą wodą, w którym gotuje się zupa. Ale jeszcze nie dzisiaj, jeszcze trzeba na nią trochę poczekać.
Kim jest
Jerzy Ciszewski
Rocznik 1961. Od kilkunastu lat pracuje w public relations, stworzył najbardziej znaną w kraju firmę zajmującą się marketingiem sportowym. Stworzył programy sponsoringowe dla żeglarza Mateusza Kusznierewicza (współpracował dzięki temu z towarzystwem ubezpieczeniowym Warta), nadzorował mitingi lekkoatletyczne, obsługiwał zespół Formuły I - British American Racing. Reprezentował jedną z najlepszych polskich pięcioboistek, Dorotę Idzi oraz zespół rajdowy Marlboro Ford Mobil 1 i kierowcę Janusza Kuliga.
Cztery lata temu był doradcą ówczesnego premiera Marka Belki, został powołany na stanowisko podsekretarza stanu w ówczesnym Ministerstwie Edukacji i Sportu. Później objął stanowisko sekretarza stanu w nowopowstałym Ministerstwie Sportu. Jako przedstawiciel rządu - współpracując z PZPN i firmą doradczą KPMG - był odpowiedzialny za przygotowanie oferty Polski i Ukrainy podczas ubiegania się o prawo organizacji piłkarskich mistrzostw Europy w 2012.
Prywatnie - miłośnik sportu. Absolwent Akademii Wychowania Fizycznego w Warszawie, członek żeglarskiej kadry narodowej.