Alpejski Puchar Świata: Wielki powrót Herminatora!

Prawdziwi mistrzowie nie zestarzeją się nigdy. Po 1037 dniach przerwy 36-letni Hermann Maier znów najlepszy w PŚ! Austriak wygrał wczoraj supergigant w Lake Louise

Tomasz Sikora: Jeszcze nie czuję się spełniony ?

Tak szeroki uśmiech nie gościł na twarzy "Herminatora" od 28 stycznia 2006 r. Tego dnia po raz ostatni zwyciężył w zawodach PŚ, nokautując rywali na trasie zjazdu w Garmisch-Partenkirchen. Na podium przez kolejne 1037 dni stanął jeszcze tylko dwa razy - w grudniu 2006 r. był trzeci w supergigancie w Hinterstoder, a w styczniu tego roku zajął drugie miejsce na najsłynniejszej trasie świata biegnącej z "Koguciego Grzebienia" w Kitzbuehel. Przegrał wówczas jedynie z Marco Buechelem z Liechtensteinu.

Wczoraj w kanadyjskim Lake Louise Maier nie miał sobie równych. Jechał z niskim numerem startowym na początku stawki faworytów, ale od początku wycinał tak piekielnie dynamiczne skręty, że nikt już potem mu nie dorównał. Szczególnie rewelacyjnie Maier spisał się w dolnym odcinku trasy, na stoku Whitehorn Mountain. Tam gdzie wszyscy tracili cenne ułamki sekund, on wycisnął największą przewagę. To był stary dobry Hermann Maier, jakiego dawno już nie widziano.

Żaden z młodszych kolegów z austriackiej kadry nie był nawet w stanie zbliżyć się do jego wyniku (1.29, 84). Drugie miejsce zajął znający górę jak własną kieszeń reprezentant gospodarzy John Kucera (0,59 s straty), a trzecie - Szwajcar Didier Cuche (0,68 s). Bode Miller mógł wczoraj być jedynym alpejczykiem, który otrze się o geniusz Maiera. Amerykanin w górnej części trasy uzyskiwał bowiem międzyczasy lepsze nawet o kilkadziesiąt setnych, ale na jednym ze skrętów Millerowi wypięła się narta i marzenia o zwycięstwie roztrzaskały się o śnieg.

To zwycięstwo Maiera przyszło w najmniej spodziewanym momencie. Legendarny Austriak jeszcze kilka dni temu wahał się, czy w ogóle wystartuje w Kanadzie. Odnowiła mu się kontuzja pleców. W Austrii od wielu miesięcy trwała też narodowa dyskusja, czy przypadkiem wielki mistrz nie powinien już kończyć kariery i zrobić miejsca w kadrze dla młodszych narciarzy, których w Austrii jest przecież na pęczki. - Jeszcze mnie nie skreślajcie. Będę się ścigał co najmniej do igrzysk w Vancouver. I chcę tam zdobyć medal - twardo odpowiadał Maier. Wyniki na początku tego sezonu nie były jednak rewelacyjne - "Herminator" nie zakwalifikował się do drugiego przejazdu giganta w Soelden, a w sobotnim zjeździe w Lake Louise był dopiero 17. Dlatego wczoraj stary mistrz promieniał: - Dziś jest mój wielki dzień. Udowodniłem, że kontynuowanie kariery ma sens. Wiedziałem, że wyniki przyjdą, bo latem czułem się świetnie na treningach - opowiadał. Poza treningowym drylem Austriak postawił też w tym sezonie na nowe narty. Ściga się teraz na headach, takim samym modelu jak Bode Miller. Ważne było też to, że postanowił skoncentrować się właśnie na supergigantach, konkurencji, w której zawsze był najlepszy. Z 24 zwycięstwami jest w niej najbardziej utytułowanym zawodnikiem w historii. W poprzednich latach Maier stawiał na równi treningi do gigantów i konkurencji szybkościowych. Efekt był marny.

Niesamowite powroty to już jego znak rozpoznawczy. W 2001 r. uległ makabrycznemu wypadkowi na motocyklu i lekarze zastanawiali się, czy w ogóle da się uratować jego nogę. Ale już 24 miesiące później Maier mknął po zwycięstwo w Kitzbuehel. Na mecie opowiadał z dzikim uśmiechem, że 15-centymetrowa śruba w nodze, którą założyli chirurdzy, w niczym mu nie przeszkadza.

Wczoraj też nie wszystko było idealnie. - Cały tydzień bolały mnie plecy, nie byłem pewien, czy jechać do tej Kanady. Ale chyba było warto. Teraz myślę, że to może być dla jeszcze jeden piękny sezon - uśmiechał się Maier u zbocza Whitehorn Mountain.

Liczba Herminatora

24

razy wygrywał supergiganty w PŚ. Nie ma bardziej utytułowanego narciarza w tej specjalności

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.