Justyna Kowalczyk faworytką Pucharu Świata?
Andrzej Bachleda: - Miałem dość. Po pierwsze, bardzo dużo od siebie wymagałem. Chciałem poprawiać rezultaty, a odnosiłem wrażenie, że stoję w miejscu. Byłem mistrzem treningów, jeździłem tak dobrze, że występowałem nawet w filmach instruktażowych. Demonstrowałem, jak powinien wyglądać idealny technicznie przejazd. Na zawodach zjadała mnie trema. Może brzmi to dziwnie, ale ja nie lubiłem startować. Zawsze zazdrościłem takim jak Kalle Palander i Bode Miller, że potrafią się odstresować i zjechać na kompletnym luzie.
- No to powiem coś o tym piątym miejscu w Nagano. W połowie slalomu w pierwszym przejeździe chciałem się zatrzymać. Wydawało mi się, że jadę kompletnie do d... Głos w głowie mówił: "Zatrzymaj się, to nie ma sensu". Mało brakowało, a tak bym zrobił.
- Pomyślałem, że to olimpiada, że jednak nie wypada. Gdy zobaczyłem na mecie, że mam pierwszy czas, nie mogłem uwierzyć. Potem wyprzedził mnie jeszcze Kjetil Andre Aamodt i kilku innych. Okazało się, że wcale tak źle nie zjechałem. Miałem talent do nart, ale chyba nie miałem odpowiedniej osobowości, charakteru, o to chodziło.
- Chyba jednak miałem jakiś kompleks wyników ojca [Andrzej "Ałuś" Bachleda to najlepszy polski alpejczyk w historii. W latach 70. zdobywał medale MŚ i stawał na podium PŚ]. Lubiłem jeździć na nartach, ale gdzieś tam w głębi duszy zawsze czułem presję. Zresztą sława ojca nie pomagała. Czasem było tak, że stałem w bramce startowej, próbowałem się skoncentrować, a tu nagle jakiś starszy facet klepał mnie w plecy i mówił: "Dawaj, dawaj! I pozdrów ojca od Hansa". Jak po czymś takim miałem się nie denerwować i dobrze zjechać?
- Pod koniec lat 90. wyjechałem na studia muzyczne do Denver, gdzie dostałem stypendium. Wtedy po raz pierwszy powiedziałem sobie, że rzucam narty. Ale jakoś od nich nie uciekłem, byłem przecież w Kolorado, dookoła świetne warunki do szusowania. Jeździłem więc w drużynie uniwersyteckiej, ale rekreacyjnie, bez żadnej śruby treningowej. Przypadek sprawił, że akurat wtedy był tam Puchar Świata. Stwierdziłem, że może jednak spróbuję. I zająłem 14. miejsce! Więc znów jakoś poleciało.
Andrzej Bachleda również śpiewa! Poczytaj o jego płycie ?
- Z głupoty, z niczego więcej. Ale nie chcę się bawić we wskazywanie palcami winnych i wymienianie nazwisk.
- To była trudna współpraca, od samego początku. To właśnie kolejny powód, dla którego rozstałem się z nartami.
- Bałagan, niekompetencja. Wojenki podjazdowe działaczy. Dużo szumu i gadania, a mało pracy. Zdarzało się, że przylatywałem specjalnie z USA na Puchar Europy do Niemiec. I okazywało się, że nie mogę wystartować, bo PZN... zapomniał mnie zgłosić do zawodów. Wyobraża pan sobie?
- Związek, ale nie o to chodzi. Chodzi o to, że jeśli podliczyć takie wpadki, to wychodzi, że straciłem przez to szansę na triumf w klasyfikacji końcowej PE, szanse na punkty i lepszą pozycję Polski w rankingu.
- Pomysł na rozruszanie narciarstwa w tamtym czasie był prosty. Na bazie zawodników wychowanych we Francji, czyli mnie, ale też męża mojej siostry Stéphane'a Exartiera, który dostał polskie obywatelstwo, miała być zbudowana silna kadra. Wydawało mi się, że to jest dobra rzecz dla Polski. Stéphan był już wtedy starszy, ale ciągle jeździł dobrze. Ja mogłem sporo wnieść, byłem zawsze we Francji w czołówce juniorów. Mój ojciec chciał pomóc, był też inny trener z zagranicy chętny do współpracy. Plan zakładał, że doczepi się do nas najlepszych młodych zawodników z Polski, taką kadrę B. Było kilku zdolnych chłopców, mieli bogatych rodziców, chcieli się uczyć. Ale zanim zaczęliśmy pracę, jeszcze w lecie, działacze zrobili złą atmosferę. Zaczęli opowiadać jakieś niestworzone rzeczy na zebraniach. Całe towarzystwo zostało skłócone o pieniądze i wpływy. Nie wiem, z czego to się brało. W każdym razie szansa na porządną kadrę została zmarnowana. Jakoś w końcu wyszło, że startowałem sam, ale potem z każdym rokiem miałem już coraz bardziej dość tej partyzantki ze związkiem.
- Znam Kasię i dobrze jej życzę, mam nadzieję, że coś się rozrusza, ale nie śledzę teraz tego, co się dzieje w związku. Problemem nie były tylko kłótnie i walki działaczy, ale też brak systemu, słabe szkolenie. W Polsce jest za mało zawodników, większość jest słaba technicznie.
- We Francji przeszedłem wszystkie szczeble od juniora do seniora. W narciarstwie nie ma cudów. System szkolenia musi być od samego dołu do góry. Od szkółek dla dzieci, poprzez silnie rozbudowaną sieć klubów, aż po profesjonalnie zarządzane kadry regionalne i narodową. W Polsce nie ma niczego. Nie ma nawet profesjonalnych trenerów. Trenerzy nie chcą się uczyć, nie interesuje ich, co dzieje się na świecie. We Francji są dyplomy, trenerzy stawiają sobie za cel zdobywanie kolejnych szczebli kariery. Np. w kadrze narodowej po sezonie jest zebranie wszystkich szkoleniowców, odbywa się dyskusja, ocena wyników, jest jakaś polityka, plany na kolejny sezon.
Do tego dochodzi technika. W Polsce jest kompletna samowolka, każdy trener robi co innego, ma inne widzimisię. We Francji jest jeden kanon. Dlatego każdy trener wie, co ma robić np. z juniorem, którego przejmuje w kadrze regionalnej. Jest kontynuacja.
- Tak było w USA, gdzie narty bardzo poszły do przodu dzięki inwestycjom przed igrzyskami w Salt Lake City. Ale np. Brytyjczycy nie mieli gigantycznych pieniędzy, nie mają też wielkich gór, a jakoś udało im się w ostatnich kilku latach osiągać niezłe wyniki.
- Bez przesady. W Polsce są stoki, na których można trenować slalom. Zresztą teraz wszyscy jeżdżą w Alpach. Trzeba chcieć, mieć pomysł.
- Wcale nie są najważniejsze. W dzisiejszych czasach nie jest trudno znaleźć sponsorów. W Polsce problemem jest mentalność działaczy i trenerów. Nie tylko w narciarstwie, w sporcie w ogóle. Jakiś czas temu w Warszawie obserwowałem trening wioślarzy nad Wisłą. Trener przyszedł i na "dzień dobry" wszystkich za wszystko opieprzył. Bez sensu. Może tak się pracowało w latach 70., ale świat się zmienił. Trener to jest opiekun, nauczyciel, fachowiec i profesjonalista, a nie facet od pokrzykiwania: "Jak niesiesz te wiosła, baranie!". Brakuje kultury sportowej.
- Coś w tym jest. Podpisuję się pod tym.
- Jeżdżę. Jestem też instruktorem w Megeve, niedaleko Genewy. Przyjeżdżają ludzie z Paryża, Lyonu. Jak na takich, którzy są na stoku kilka tygodni w roku, we Francji jest niezły poziom. Ale rola trenera jest też niewdzięczna. Trzeba czasem uświadamiać rodzicom przekonanym o niezwykłym talencie dzieci, że jednak nie są aż tak utalentowane. Miałem niedawno dwóch Włochów, bardzo fajnych chłopaków. Rodzice już widzieli w nich zawodowców, a ja widziałem, że nic z tego nie będzie. Za mały talent. Żeby uświadomić rodziców, zabrałem ich na zawody. Zajęli dwa ostatnie miejsca. Zderzenie z rzeczywistością było brutalne, ale może dzięki temu pójdą teraz na studia, a na nartach będą jeździć dla przyjemności.
- Oglądam. Jeżdżą coraz szybciej. W ostatnich latach najbardziej zmienił się slalom. Jest znacznie bardziej dynamiczny. Podoba mi się. Teraz wchodzi generacja chłopaków, którzy szkolili się już wyłącznie na krótkich nartach. Ja zaczynałem na długich i w pewnym momencie musiałem się przestawić. Ale to jednak nie to samo co ci, którzy wychowali się już na carvingach. Jadą prosto na tyczkę, bez żadnej linii, opóźniają skręty maksymalnie, cały czas na krawędzi. Jednym z takich młodych jest Jean-Baptiste Grange [wygrał wczoraj slalom PŚ - red.]. Widziałem go na mistrzostwach Francji. Podoba mi się też Stéphane Tissot. To brat mojej żony, stawał już na podium PŚ. Niedawno paskudnie złamał nogę, ale wraca do formy. Był trzeci na mistrzostwach.
- Znam Bode bardzo dobrze, razem zaczynaliśmy. Kiedy byłem na studiach w Denver, on akurat przebijał się do kadry. Jeździliśmy razem na zawody, raz on wygrywał, innym razem ja byłem szybszy. Był bardzo zdolny, potrafił czasem wykręcić przejazd z innej planety, wszyscy dostawali na mecie po półtorej sekundy w plecy. Ale czasem wyglądało to komicznie, bo od zawsze bardzo ryzykował. Jechał na złamanie karku i lądował w lesie, na drzewie. Takie przejazdy też były.
- Kreuje się. To bardzo pracowity człowiek. Wychował się w rodzinie hipisów i stąd ten jego luz, bezkompromisowość. Lubił też dobrą zabawę, potrafił np. przyjść na zawody po całonocnej balandze w dyskotece.
Byłem kiedyś w jego rodzinnych stronach, we Frankonii. Mieszkałem dwa kilometry od tej chaty bez prądu i bieżącej wody, gdzie się wychował. Trenowaliśmy, graliśmy w piłkę. W pobliżu była jedna góra, supermarket, pięć kościołów, ale też mnóstwo sportu. Wujek Bode założył tam ośrodek dla młodzieży. Ludzie nawet z Bostonu przyjeżdżali. Bode spędzał tam całe dnie. Grał w piłkę, tenisa, biegał, potem pracował w tym ośrodku. Był wszechstronny. Mógł wybrać między karierą piłkarza, narciarza i tenisisty. Pamiętam, że gdy już był w kadrze na PŚ, to czasem odpuszczał obozy i treningi, bo startował w turniejach tenisowych. Był chyba nawet mistrzem stanu. Wahał się, czy tenis, czy narty.
- Ma zupełny luz w głowie. Nic nie robi z przymusu. Bez nart i zwycięstw też byłby szczęśliwym człowiekiem. To efekt tego hipisowskiego wychowania, a te wszystkie skandale wokół niego to maska. Musiał się jakoś skryć przed mediami, jak zrobił się szum.
- Zawsze ktoś był. Ale często narciarz, którego podziwiałeś za to, jak jeździ, okazywał się strasznie ciężkim typem prywatnie. Nie zawsze najfajniejsi zwyciężali. Sebastian Amiez wygrał w 1996 r. klasyfikację generalną w slalomie, bo na stoku był rewelacyjny, ale poza nim był nie do wytrzymania. Głośny, zarozumiały i arogancki typ.
- Najwięcej siedziałem z Norwegami, Szwedami, no i Francuzami. Oni wszyscy fajni byli.
- Nie. Spaliłem mosty. Jakoś nie potrafiłem się pozbierać po zakończeniu kariery. Jednak przecierpiałem to bardzo. Był nawet taki moment, że chciałem wrócić. Po cichu zacząłem trenować, ale sobie bark wybiłem i dałem spokój.
- W ogóle.
- Nic, a jeśli już, to mało. Francuzi piszą głównie o piłce, a jeśli już o czymś innym, to o swoich sportowcach i sukcesach. Wyjątkiem jest może gazeta "L'Equipe".
- Zdarza się. Ostatnio był w radio cały dzień z muzyką Zbyszka Preisnera.
- Bo chyba jednak bardziej ją kocham. Narty lubię, muzykę kocham. To taki mój prywatny ogród. Sprawia mi przyjemność. Narty założyłem, jak miałem cztery lata, ale rok później uczyłem się już gry na fortepianie.
- Muzyka od trzech generacji. Górale zawsze ją mieli we krwi. To artystyczne dusze, przecież wymyślili ciupagi, proszę też spojrzeć na góralskie domki (śmiech). W Galicji zawsze był taki tygiel narodów - Cyganie, Żydzi, wpływy z południa, wszystko to się wymieszało i powstała dobra muzyka. Pierwsze skrzypce na Podhalu miał mój pradziadek Szymon Gąsienica- Krzyś. Był przyjacielem Tetmajera, przywiózł mu je z Wiednia.
- Jako nastolatek fortepian zamieniłem na gitarę, zabierałem ją nawet na PŚ. Grałem w kapelach. W pewnym momencie robiliśmy coś w stylu Pink Floydów. Ale dużo eksperymentowałem, grałem też klasykę, śpiewałem piosenki francuskie. Byłem trochę samoukiem, bo ciągle jeździłem na nartach.
- Wszystkiego! W młodości Michaela Jacksona, potem miałem okres fascynacji jazzem. Był u nas taki mechanik, który grał na klarnecie i miał mnóstwo kaset, pożyczał. Odkryłem wtedy dużo fajnych amerykańskich jazzowych rzeczy. Potem Hendrix, Led Zeppelin, Frank Zappa, King Crimson.
- Miałem 19 lat, kiedy koncertowaliśmy z kapelą w Paryżu w naprawdę niezłych klubach. Mieliśmy kontrakt, ale jeszcze wtedy trzymały mnie narty, więc rzuciłem to. Koledzy mi tego nigdy nie wybaczyli. I wtedy wpadły mi w ręce dwie płyty Waitsa. To był bardzo ważny moment, zmienił moje podejście do muzyki. Uświadomiłem sobie, że mogę robić mniej ostrą muzykę, ale jednocześnie wyrafinowaną, skomplikowaną.
- To jest coś, co uświadomił mi kiedyś kompozytor i przyjaciel rodziny Henryk Mikołaj Górecki, chyba największy autorytet, jaki miałem. Muzyka jest dla słuchaczy, nie dla siebie. Lubię kontakt z widownią, lubię grać i spotykać się po koncertach. To nie jest łatwa rzecz, wyjść i przez półtorej godziny sprawić, żeby ludzie nie zasnęli. Trzeba się odważyć.
- Grałem i śpiewałem po knajpach, czasem dla kompletnie pijanego towarzystwa. Raz występowaliśmy w sali, w której był tylko jeden przysypiający pijaczek. Ale pokazywał kciukiem do góry, że jest fajnie (śmiech). Wtedy był strajk autostrad we Francji, może dlatego nikt więcej nie przyszedł. Ale były też świetne koncerty dla fanów, którym podobało się to, co gramy.
- To są bardzo amerykańskie piosenki. Smooth jazz, trochę amerykańskiego pop folku, ale też spokojnego rocka.
- Specjalnie przyjechała, żeby nagrać ten kawałek. Wyszło bardzo fajnie.
- Nie wiem, czy ludzie polubią moją muzykę. Robię to z nadzieją, że tak. Zobaczymy za parę lat. Biznesowo to jest ciężka droga, trzeba walić głową w ścianę. Na pewno jednak robię teraz to, co kocham. Chcę być zawodowcem, może nie w takim sensie, żeby zarabiać miliony, ale choćby dużo koncertować. Zresztą, nie wiem, co mógłbym innego w życiu robić. Nie jestem geniuszem finansowym, nie mam smykałki do biznesu.
- Od lat. W zeszłym roku była wystawa moich obrazów w Warszawie, w galerii naprzeciwko Sheratona. Fajna wystawa, nawet sporo obrazów się sprzedało. No, maluję.
- Nie lubię tego określenia. Leonardo da Vinci nie jestem, nie tworzę latających maszyn. Staram się robić jak najwięcej i tyle. Nie mam konkretnego zawodu, a jestem już po trzydziestce. Na muzyce chyba znam się najlepiej. Umiem zrobić płytę, trochę już wiem, jak to działa.
- Chyba szkoda zdrowia i czasu na użeranie się z działaczami. Oni i tak w pierwszej kolejności będą walczyć o stołki. Na razie będę grał i śpiewał. Do Polski przyjadę na koncerty.
Najlepszy polski alpejczyk ostatnich 30 lat. Był 5. w kombinacji na igrzyskach w Nagano (1998) i 10. w slalomie w Salt Lake City (2002). W PŚ kilkanaście razy zajmował punktowane lokaty. Od siódmego roku życia mieszka we Francji. Jego ojcem jest Andrzej Bachleda "Ałuś", wicemistrz świata w kombinacji z 1974 r. z St. Moritz, brązowy medalista z Val Gardeny z 1970 r. Bachleda jr od dzieciństwa zajmował się też muzyką: grał na fortepianie, gitarze, komponował, śpiewał. W 1995 r. z zespołami The Moonflowers i Sansara nagrał dwie płyty i wyruszył w trasę koncertową po Szwajcarii, Francji i Polsce. Trzy lata później nagrał pierwszą solową płytę "The Thaw", a w 2004 r. - na zakończenie kariery narciarskiej - krążek "Od Gibraltaru do Tatr". Za dwa dni ukaże się najnowsza płyta Bachledy pt. "Time Ruines".