Ma 23 lata i jest jednym z niewielu Polaków, którzy w sztuce walki muay thai rywalizują na zawodach w kategorii mistrzowskiej. Pochodzący z Rzeszowa Rafał Antończak obecnie przygotowuje się do występu podczas Olimpiady Sportów Walki w Korei, podczas której zawodnicy rywalizują w 26 dyscyplinach. - Impreza ta odbędzie się na stadionie, który może pomieścić 30 tysięcy widzów. Walki muay thai będą rozgrywane na głównym obiekcie, bo to bardzo widowiskowa dyscyplina - mówi Antończak, który rywalizuje w kategorii 71 kilogramów.
Rafał Antończak: Teraz to sport walki. Dawniej to była starodawna dyscyplina wywodząca się z Tajlandii. Tam jest to sport narodowy. Widziałem dwuletnie dzieci trenujące muay thai, a dziesięciolatków walczących w zawodowych walkach, którzy jak schodzili, mieli mocno zakrwawione twarze. U nas to niedozwolone, bo jest to jeden z brutalniejszych sportów.
Ale tak naprawdę to piękny sport. Od innych różni się tym, że ma swoją otoczkę duchową. Przed każdą walką np. tańczy się taniec wai kru.
- Przed nią musi się odbyć cały ceremoniał. Bez tego w Tajlandii nie można walczyć. Zaczyna się od wai kru, który trwa różnie, w zależności od zawodnika. To jest pewien schemat, ale każdy dodaje do tego jakieś swoje ulubione techniki. Wai kru ma na celu odstraszać złe siły. Dawniej jednak miał inny cel. W Tajlandii nie było ringów, tylko walczono na klepiskach. Oczywiście na ziemi były różne dołki, kamienie itp. Taniec ten miał rozgrzać zawodnika i sprawdzić teren.
- Tak. Dużo sędziów patrzy właśnie też na wai kru. Gdy zawodnik robi je luźno, pewnie, to sędzia widzi, że jest dobry technicznie i od razu przyznaje mu punkt.
Walkom muay thai towarzyszy także muzyka, grana na żywo na dwóch fletach i bębnie. Walczy się w rytm tej muzyki.
- Oczywiście dużo zawodowych walk kończy się przez nokaut. Jeśli nie, to wygrywa zawodnik na punkty. Który celniej trafiał, mocniej zadawał ciosy. Podobnie jak w innych sportach, tylko że wszystkie ciosy muszą być zadawane z pełną siłą. Można uderzyć praktycznie każdą częścią ciała. Najwięcej punktowane są np. uderzenia łokciem.
- Na pewno jest jednym z brutalniejszych, ale za to piękny. Naprawdę piękny. Jest tam cały wachlarz technik, nie ma ograniczeń. Nikt nie zwraca nawet uwagi na kopnięcie w krocze. Są ochraniacze metalowe, więc lepiej nie kopać, bo samemu można sobie zrobić krzywdę, ale jeśli ktoś kogoś kopnie, to nikt na to nie zwraca uwagi.
- Jeżeli ktoś jest dobry, to tych kontuzji jest jak najmniej. Jeśli w walce jest dwóch dobrych zawodników, to tych kontuzji aż tyle nie ma. Jeśli jednak jeden jest dobry, a drugi słaby, to może się stać krzywda.
- Teraz leci piąty rok. Wcześniej trenowałem karate, gdzie byłem mistrzem Polski w formule full contact. Moja mama mówi, że zacząłem już trenować w wieku trzech lat z wujkiem. W wieku 10 lat poszedłem natomiast na karate.
Jestem też trenerem. Rano trenuję dla siebie, a po południu prowadzę treningi. Są już też pierwsze efekty. Pojechaliśmy na mistrzostwa Polski z trzema zawodnikami i cała trójka zdobyła medale.
- Tak, tylko najgorsze jest to, że nie mam swojego trenera. Ja trenują innych i ich forma rośnie. Oni się dociągają do mnie, a ja nie mam do kogo. Nie ma mnie też kto opieprzyć.
- Tak. W Tajlandii byłem dwa miesiące. Dużo mi to dało. Jeżeli chcę coś osiągnąć to muszę wyjechać, albo mieć dobrego trenera tutaj.
- Musiałem sprzedać samochód, żeby pojechać. Wtedy potrzebowałem około 7-8 tysięcy. Pomogła mi przede wszystkim firma Domar Marcina Darasza, która zresztą pomaga mi od samego początku. Zaczęło się tak, że pracowałem u niego na budowie i od tamtego czasu cały czas mnie wspomaga.
- O godz. 6.30 była pobudka. Później bieganie, trening, prysznic, jedzenie, spanie, obiad, spanie, kolejny trening, prysznic, kolacja i na tym kończył się dzień. Treningi trwały po 2-3 godziny i były ciężkie. Nieraz chciało mi się wymiotować, a pojechałem tam w formie. Tak było przez sześć dni w tygodniu. W piątek i sobotę modliłem się już o niedzielę. Jak wyjechałem, ważyłem 70 kilo i myślałem, że więcej nie dam rady schudnąć. Straciłem jednak jeszcze pięć kilo.
Stoczyłem tam też dwie walki zawodowe. Chciałem walczyć jak najwięcej, dopóki starczyło mi pieniędzy. Obie wygrałem przez nokaut. Jeden z przeciwników miał 24 szwy na twarzy, a w Tajlandii płacą dodatkowo za każdy taki szew na twarzy przeciwnika. Nie są to duże kwoty. Za jeden szew płacą np. 50 batów [nieco ponad 3 zł - przyp. red.], ale dla miejscowych to duża kwota, bo oni pracując na budowie, zarabiają np. 4 tys. batów.
Przed drugą moją walką złamałem natomiast duży palec u nogi, ale mimo wszystko walczyłem. Przed walką to przeszkadzało, ale później adrenalina zrobiła swoje.
- Czegoś zaczęło mi brakować w karate. Sekcja muay thai była najbliżej w Tarnowie, ale tam nie chciałem trenować. Zdecydowałem się więc na Kraków, gdzie dwa razy w tygodniu dojeżdżałem. Wyjeżdżałem rano pociągiem. Dwa treningi, i wieczorem powrót. Około godz. 2 w nocy byłem w domu. Szło na to dużo pieniędzy, ale na szczęście rodzice mi pomagali. To co gdzieś zarobiłem sam też przeznaczałem na to.
- Pierwsze powołanie dostałem w tamtym roku. Ostatnio natomiast dostałem telefon, że są mistrzostwa świata i mam jechać. Na szczęście wystarczy sześć tygodni ciężkiej pracy, żeby być w odpowiedniej formie. Przez ten czas muszę jednak znaleźć też sponsorów na ten wyjazd.
- Jadę w kategorii mistrzowskiej, bo z Polski nie ma nas dużo. Miałem jechać w niższej, ale zdecydowałem się jednak na kategorię A. To bardzo trudna kategoria, bo ostatnio w mistrzostwach Europy startował w niej 13-krotny mistrz świata. Ale ja chcę walczyć z najlepszymi.
- U siebie na budowie.
- Tak się właśnie ze mnie śmieją. Mam taką budowę obok domu. Zrobiłem sobie prowizoryczną salkę. Czasami przyjdzie jakiś kolega i pomoże, czasami robię coś sam. Staram się powtarzać to, czego nauczyłem się w Tajlandii.
- Najprawdopodobniej w październiku będzie u nas gala. Zobaczymy jednak, jak to będzie po mistrzostwach świata.
*Rafał Antończak, rzeszowianin, reprezentant Polski w muay thai, zawodnik i trener Rzeszowskiego Klubu Sportów Walki "System".