Będzie medal Kołeckiego? Na sztandze został krwawy odcisk

Z kręgosłupem po operacji, nadwerężonym kolanem i krwawiącymi odciskami na rękach Szymon Kołecki walczy dziś o olimpijski medal

Kołecki medal okupi bólem

Po takich operacjach nie wraca się do sportu - mówili Kołeckiemu lekarze, kiedy niecałe trzy lata temu poddawał się operacji kręgosłupa. Ale on poddał się jej, by wrócić i wystartować w Pekinie. Srebrny medalista z Sydney w 2000 roku chce pokonać nie tylko przeciwników, ale własny organizm. W ostatnich mistrzostwach świata w Chiang Mai w Tajlandii Kołecki był trzeci. Od 2001 roku nie przekroczył 400 kg w dwuboju.

Radosław Leniarski: Denerwuje się pan przed niedzielnym startem?

Szymon Kołecki: Jak siedzimy sobie na trawce przed wioską olimpijską, to jestem spokojny.

Igrzyska mobilizowały mnie do większego wysiłku. Gdybym szykował się na przykład do mistrzostw Europy, byłbym zmęczony. Teraz żadnego zmęczenia nie czułem. Wiem, że tutaj - jak mawiają sportowcy - nie będzie przeproś i nie będzie pytań o zdrowie. Jak coś stanie na ostrzu noża, to ja też stanę na nim, bez względu na to, czy to oznacza zerwanie ścięgna, złamanie kości, urwanie przyczepu. Jak będzie szansa walki, to ją podejmę.

Osiem lat temu był pan młodym, narwanym sztangistą. Jak by pan porównał dzisiejszego Kołeckiego z tym z Sydney?

- Są rzeczy, które oceniam jako lepsze, ale są też słabsze.

Jakie są słabsze?

- Hmmm... Niestety, rezultat końcowy.

Ale to przez kontuzje. Kiedyś przychodziłem na trening i podnosiłem najwięcej, ile się dało. Jak jednego dnia wziąłem 200 kg, to za dwa dni zakładałem na sztangę 210 kg, a za pięć 220 kg. Żaden problem.

Teraz moje zdrowie tego by nie wytrzymało. Powodem kontuzji jest gonienie za wynikiem. Chodzi o to, że dawniej całymi latami nie robiłem sobie żadnych przerw w treningu. Wyjeżdżałem na zgrupowanie lecznicze, gdzie ćwiczyłem raz dziennie, i była to jedyna przerwa od codziennego mocnego treningu przez cały rok.

Osiem lat nie miałem przerwy - świątek, piątek, niedziela dźwigałem. W Wielkanoc rodzice czekali, aż wrócę z treningu, żebyśmy razem mogli pojechać do rodziny.

Teraz kontuzje i przerwy na leczenie powodują, że jak poczuję się zdrowy, muszę gonić formę, muszę gonić wyniki. W związku z tym znów łapię kontuzje i tak w kółko. I w pewnym momencie okazuje się, że jest sześć tygodni do igrzysk.

Teraz też walczy pan z kontuzją. Co z kolanem?

- Spokojnie. Wytrzyma na zawodach.

Kontuzja odnowiła się przed mistrzostwami Europy. Naderwane były przyczepy, porobiły się zwapnienia, utworzyły się blizny. Jeśli nie w pełni sprawne jest kolano, ciało podczas dźwigania układa się tak, że ucieka od bólu i nadweręża inne części. Kulka tkanki, która powstała pod przyczepem pod kolanem, musi być usunięta. Ale to po igrzyskach.

Kolano powoduje kolejne problemy, ale też problemy z kolanem wzięły się od choroby i operacji kręgosłupa. Musiałem zacząć dźwigać bardziej nogami.

W sumie przez dwa miesiące - do 20 czerwca - nie mogłem ćwiczyć, próbowałem doprowadzić się do porządku. Raz tylko, po dwóch tygodniach rozruchu, wystartowałem w lidze, aby mój klub zdobył trochę punktów. Nie trzeba było dużo dźwigać.

Nie brzmi to wszystko zbyt optymistycznie na dzień przed najważniejszym startem w karierze...

- Dlaczego? Ja jeszcze nigdy nie startowałem zdrowy. Pełne zdrowie sztangisty praktycznie się nie zdarza. Taka specyfika dyscypliny. Jak czuję, że jestem zdrowy, to dokładam na sztangę tak dużo, że w końcu zaczyna mnie boleć. Tak naprawdę ból to jest bariera możliwości. Mięśnie mają większy potencjał, ale nie wytrzymują przyczepy, więzadła i stawy.

To jak pan ocenia szanse?

- Do Pekinu przyjechałem z dużą niepewnością. Ale myślę sobie tak: nogi mam mocne, grzbiet też. Podrzut mam mocny. O to wszystko się nie boję.

Ale znów - nie mogę ćwiczyć rwania, bo urwał mi się odcisk. Rzecz normalna u sztangisty.

Na dłoni widzę nie jeden odcisk, ale kilka potwornie wielkich.

- Nie, ja nie mówię o tych zgrubieniach. Gdyby nie one, to w ogóle nie mógłbym dźwigać. Problem powstaje, gdy przy złym chwycie odcisk się urywa. Mija właśnie dziesięć dni walki z bólem i z dłonią, aby móc znów zacząć ćwiczyć. Wczoraj nie mogłem. Rana jest zasklepiona na słowo honoru.

Czym to może grozić?

- Zauważyłem, że tutaj są sztangi chińskie, bardzo śliskie, słabo naząbkowane. Ponieważ nie wiem, jak to będzie w rwaniu z powodu odcisków, bo sztanga może mi się wyślizgnąć, więc nie mam ścisłego planu. Zobaczymy na rozgrzewce, jak będzie... W zależności od tego, jak sztanga będzie się trzymać w ręku, czy będzie się kleić do dłoni, zadecyduję, ile mam wziąć na sztangę w pierwszym podejściu. Jak używałem pasków wzmacniających, wyrywałem bardzo dużo.

Wraca kilku mocnych sztangistów nieobecnych w sporcie z różnych przyczyn. Fachowcy twierdzą, że 20-letni Ilia Ilin przypomina pana sprzed Sydney. Miał pan wtedy 19 lat.

- Tak, Kazach Ilin... Wygląda na to, że już go nic nie boli.

Tak naprawdę nie mogę ocenić własnej formy, bo trenowałem tylko przez ostatnie sześć tygodni. Ten start będzie trochę jak bieg na orientację. A skoro tak jest, muszę w trakcie rozgrzewki bardzo mocno wczuć się w to, co się dzieje w moim organizmie. Jeśliby się wtedy okazało, że jestem w świetnej formie, to mógłbym wygrać z Ilinem.

Ilia to najgroźniejszy przeciwnik. Zgłosił do startu najwięcej, bo 411 kg w dwuboju. W ciężarach jest taka zasada, że Ilia nie może teraz zacząć od ciężaru mniejszego niż zgłoszony minus 20 kg. Czyli w jego przypadku 391 kg w dwuboju. To bardzo dużo. Ale może Kazachowie podrasowują te wyniki maksymalnie, aby działać na psychikę rywali.

Do niedzieli będę porównywał, jak zachowywali się sztangiści z Kazachstanu i inni, aby wiedzieć, na co ich stać. Ilia jest co prawda o niebo lepszy od pozostałych, ale coś można już sobie wydedukować. Lubię takie gry myślowe przed zawodami.

Czyli pozostali są w pana zasięgu?

- Irańczyk Asghar Ebrahimi zgłosił 400 kg, więc nie jest słaby. Azer Nizam Paszajew wraca po dwuletnim zawieszeniu za doping. To mocny zawodnik ze słabszym podrzutem. Stabilne 400 kg.

Czyli mam Ilię Ilina jako najgroźniejszego rywala. W drugiej grupie słabszych trochę przeciwników Paszajew, który dwa miesiące temu w Azerbejdżanie wyrwał 189 kg i podrzucił 215 kg, Gruzin Arsen Kasabijew i Rosjanin Roman Konstantinow. Jest jeszcze zawodnik z grupy B wicemistrz olimpijski w Atenach Rosjanin Hadżimurad Akajew, który też wraca po karze za doping.

Jeśli nie zaliczę dwóch dobrych podejść w rwaniu, to w podrzucie będę żebrał. Ale jeśli mi się uda w rwaniu, to w podrzucie powinienem sobie poradzić. Może nie od razu z Ilinem, ale z resztą tak.

Kilka dni temu z Aleksandrą Klejnowską i kilkoma innymi wygrała niesamowita Chinka. Wczoraj w finale Otylii wygrała Chinka, która wyskoczyła z kapelusza i pobiła rekord świata w czasie wprost niewiarygodnym.

- Czy one tunningują się systemowo? Nie wiem, ale widzę to ciśnienie na medale - Chińczycy chcą ośmiu medali ze startów dziesięciu sztangistów.

Pojedynczo, czasem powstaje taki wybryk natury jak Ilin. Diament to też wybryk natury. Pamiętam siebie jako 18-latka, jak dźwigałem 232 kg. Więc wiem, że można. Na szczęście w mojej kategorii zabrakło Chińczyków.

W pana głosie słychać wciąż entuzjazm. Pana wciąż bawią ciężary, nie myśli pan, żeby trochę wyhamować. Gdzieś jest jednak koniec możliwości, koniec kariery...

- Jaki koniec, jaki koniec? Końca nie widać. Mój organizm nie jest wycieńczony, tylko poturbowany.

Brodaty mnich jedzie na igrzyska