Dudek dla Sport.pl: Real to jak studia na Oksfordzie

Iker Casillas jest ikoną Realu, podpisując kontrakt w Madrycie, nie zdawałem sobie nawet sprawy, że aż tak ślepo go tu kochają. Wiedziałem, że nie będzie łatwo z nim rywalizować, ale jest o niebo trudniej niż z Pepe Reiną w Liverpoolu - mówi Jerzy Dudek w rozmowie ze Sport.pl

- Dudek, mistrzu - woła grupa kibiców, rzucając się histerycznie na maskę samochodu, by dostać autograf lub nakłonić Polaka do wspólnego zdjęcia. Z Jerzym Dudkiem wyjeżdżaliśmy właśnie z nowego centrum treningowego Realu Madryt. Jak na rezerwowego bramkarza bije rekordy popularności. To wciąż skutek pamiętnego finału Champions League w Stambule, gdzie Dudek i Liverpool dokonali cudu, bijąc Milan, który do przerwy prowadził 3:0. Jakieś 500 m od ośrodka Realu jest klub golfowy. Dudek często tam bywa, a rywalem "luksusowego rezerwowego" jest nazywany "Bestią" pomocnik Julio Baptista, który kosztował Real 25 mln euro. Brazylijczyk wrócił latem do Madrytu z wypożyczenia do Arsenalu. Niedawno w meczu z Betisem zdobył fantastycznego gola przewrotką, ale i on jest u Bernda Schustera rezerwowym. Przy zakupach w sklepie ze sprzętem golfowym mogłem się przekonać, że choć polski bramkarz dopiero od dwóch miesięcy uczy się hiszpańskiego, bariera językowa dla niego nie istnieje.

Dariusz Wołowski: Może nie trzeba było odchodzić z Liverpoolu?

Jerzy Dudek: Trzeba było. Oczywiście mogłem iść do małego klubu, gdzie o miejsce między słupkami byłoby łatwiej. Kiedy przyszła oferta z Realu, nie za bardzo mogłem uwierzyć, że największy klub świata chce 34-letniego gościa, który przez dwa lata siedział na ławie. Gdy się okazało, że chce, podpisałem kontrakt. Realowi i Barcelonie się nie odmawia. Nie wiem, ile będę grał, ale traktuję pobyt tutaj jak inwestycję w siebie. Ja skończyłem tylko zawodówkę, a pobyt w Realu jest jak studia w Oksfordzie. Dla mnie to szansa poznania, jak działa taki klub. Wiecznie bramkarzem nie będę, a z taką wiedzą mogę zrobić w piłce jeszcze sporo dobrego - jako menedżer albo trener.

Czyli Jerzy Dudek porzucił już ambicje bramkarskie?

- Oczywiście, że nie. Widzę jednak, co się dzieje. Iker gra fenomenalnie. Zresztą spodziewałem się tego. Kiedy przyszedłem do Feyenoordu, Ed de Goey grał fatalnie. Trener Haan mówił mu nawet: "Stary, nie przejmuj się, puścisz jeszcze jedną szmatę, to ma cię kto zastąpić". Ed zobaczył, jak zasuwam na treningu, i tak się zmobilizował, że miał najlepszy sezon w karierze. To samo było z Reiną. Teraz wiem, że Benitez chciał, żeby został w Liverpoolu, by go zmobilizować. I Pepe bronił w pierwszym sezonie fenomenalnie. Teraz, w Madrycie - to samo. Real wziął mnie do siebie, żeby Iker miał nowy impuls, żeby nie spoczął na laurach, bo przecież dotąd nie miał tu żadnej konkurencji. No i broni genialnie. Ktoś policzył, że z wszystkich bramkarzy w Primera Division ma najwięcej interwencji, a przecież stoi w bramce Realu, a nie Levante. W Liverpoolu rywalizowałem z Reiną, w Madrycie rywalizuję z Casillasem, który ma za sobą wielkie umiejętności, ale też bezgraniczną miłość fanów Realu.

Czyli szanse Dudka na grę są bliskie zera?

- Iker ma taki charakter, że na pewno będzie chciał grać we wszystkich meczach. Ale Bernd Schuster jest zwolennikiem rotacji w składzie. Może przyjdzie moment, że da odpocząć Casillasowi na mecz lub dwa. To będzie mój moment. Cały czas ostro trenuję, żeby być gotowym, kiedy ta chwila nadejdzie. Ale zdaję sobie sprawę, że Iker to nie żółtodziób, lecz żywa legenda Realu. Jeden słabszy mecz nie spowoduje, że Schuster pośle go na ławę. Na swoją pozycję w Realu Casillas pracował latami. I powiedzieć, że jest ona bardzo mocna, to nic nie powiedzieć.

Może pan porównać Casillasa i Reinę?

- Są inni, choć przecież typowi dla szkoły hiszpańskiej. W sytuacjach jeden na jednego czekają do samego końca, zachowują taką zimną krew, taką pewność siebie, że napastnikom plączą się nogi. Są tak sprawni, że strzałem z dystansu trudno ich zaskoczyć, jeśli nie jest to strzał życia. Na przedpolu lepiej czuje się Reina. Jest silniejszy fizycznie, kipi energią. Obaj należą do najlepszych na świecie w tym fachu.

Czyli pozostaje panu czekać na kontuzję Ikera. Chociaż parę tygodni temu kataloński "Sport" napisał, że Dudek ma dostać szansę od Schustera.

- Takie wieści zawsze przywracają mi nadzieję i mobilizację. Na każdym treningu chcę pokazać Schusterowi, że jestem gotów wejść do bramki. W każdej chwili. Może go w końcu przekonam. Chciałem nawet zagrać parę meczów w drużynie filialnej, ale nie było na to czasu, bo pierwsza gra co trzy dni. A na uraz Ikera nie czekam. Może to zabrzmi obłudnie, ale to jest fajny chłopak, widzę, że nie traktuje mnie jak wroga czyhającego na jego nieszczęście, ale jak kolegę z drużyny. Nie mogę odpłacać mu za to wrednie. Ja zawsze miałem dobre układy z innymi bramkarzami. Reina zabrał mi miejsce w Liverpoolu, ale rywalizacja między nami była fair. I gdy teraz przyjeżdża do Madrytu na mecze kadry, zawsze do mnie dzwoni i idziemy gdzieś na kolację. Nie należę do ludzi, którzy traktują jak wrogów wszystkich, którzy staną im na drodze. Może to źle, ale taki mam charakter.

A jaki charakter ma Schuster? Jako piłkarz wciąż wywoływał konflikty, a dyscyplina dla niego nie istniała. Teraz podobno kocha dyscyplinę jak mnich?

- Jako piłkarz zawsze miał swoje zdanie. Ale jako trener jest zrównoważony, opanowany, choć oczywiście, jak mu się coś nie podoba, to potrafi nam to wytłumaczyć wystarczająco zdecydowanie. Dobrze, że stawia na dyscyplinę, bo gdyby dziś było w Realu tak jak parę lat temu, że piłkarze spieszyli się z sesji zdjęciowej na spotkanie ze sponsorami, a potem na kręcenie reklamówki, to daleko byśmy nie zajechali.

Czy Raul Gonzalez nadaje się na lidera w takim klubie? Przecież to dobrze wychowany, grzeczny chłopiec.

- Tomkiem Hajto to on na pewno nie jest. Tomek, jak coś mu nie pasowało, to załatwiał sprawy tak, że tynk się sypał ze ścian. Raul to inny typ, ale on nie musi podnosić głosu. Jest tutaj legendą. W szatni wystarczy, że coś powie, i wszyscy wiedzą, że tak ma być. Zwłaszcza że nie mówi ciągle, ale wtedy, kiedy trzeba, bo to bardzo inteligentny facet. Ci, którzy go nie znają, mogą myśleć, że jest zbyt grzeczny. Ale jako kapitan dla drużyny potrafi załatwić wszystko. Raulowi w Realu się po prostu nie odmawia. W tej jego grzeczności, w tym spokoju jest więcej siły niż w kilku cholerykach razem wziętych.

Prasa wciąż kwestionuje jego formę...

- Może niezbyt wnikliwie ogląda nasze mecze. Nikt od niego nie pracuje ciężej na boisku. Proszę zauważyć, od kogo idzie impuls, gdy drużyna gra słabo? Zawsze od Raula. Bo jak jest źle, to on wróci na nasze pole karne, jakby był pomocnikiem, a nawet obrońcą. Kiedy drużyna gra za miękko, Raul wpakuje się w kogoś ostro i już wszyscy wiedzą, że to przykład dla nich. Nie sztuka być dobrym duchem drużyny, kiedy wszystko jest OK. - wtedy dobrych duchów jest na boisku jedenastu, a nawet szatniarz w klubie pracuje na 120 proc. Sztuka być duszą zespołu w kryzysie, kiedy nic się nie klei, a każdy gra, jak mu się podoba. Wtedy ktoś, kto umie nad tym zapanować, zebrać do kupy, jest gościem. A Raul to umie. Za to go szanujemy.

Mimo bardzo dobrego startu w Primera Divison dziennikarze krytykują was za słabą grę.

- Nie bez racji, bo w ostatnich meczach wygrywaliśmy bardzo szczęśliwie. Ale powiedzmy sobie, że Real nie jest jeszcze dziełem skończonym. Przyszło tylu nowych piłkarzy, że trzeba nam czasu. Dlatego dobrze, że kiedy gramy słabo, wygrywamy i wciąż jesteśmy liderem, bo kiedy zaczniemy grać dobrze, może zostaniemy nim do końca. Sezon jest tak długi, że nikt nie gra na 100 procent we wszystkich meczach. Chłopaki, którzy są w klubie dłużej, opowiadali mi, że poprzedni sezon był najgorszy w ich karierach. Kibice wygwizdywali ich po kwadransie każdego spotkania, prasa miała używanie przez wiele miesięcy. Porażki na każdym froncie, wydawało się, że sezon zakończy się totalną katastrofą. Aż nagle, pewnego dnia ci wyśmiewani przez wszystkich piłkarze zawzięli się w sobie i ruszyli po tytuł. Owszem, pomogła im Barca zajęta wewnętrznymi konfliktami Rijkaarda z Eto'o i Ronaldinho. Ale zanim Katalończycy oprzytomnieli, oddali Realowi tytuł na tacy.

Z drużyną też jest tak, że jej charakter poznaje się w sytuacjach kryzysowych. Jeśli wszyscy się mobilizują, biorą część winy na siebie, to mają szansę z tego wyjść. Ale jeśli zwalają winę jeden na drugiego, próbują coś ugrać dla siebie na boku i zawiązują koalicje w podgrupach, to klęska jest murowana.

To jaki jest dziś Real?

- Tego jeszcze nie wiemy, bo dopiero się tworzy. Ale głupio punktów nie tracimy, co stawia nas w dobrej sytuacji. Trzeba jednak przyznać, że graliśmy ostatnio dość łatwe mecze, z beniaminkami, drużynami, które nie kandydują do tytułu. Najcięższe sprawdziany przed nami: Barcelona, Valencia, Sevilla. Ta ostatnia dała nam szkołę w Superpucharze Hiszpanii. Ale trzeba oddać, że umieliśmy zareagować. Tamte mecze obnażyły nasze błędy i potem w pojedynkach z Atletico i Villarrealem ich nie powtórzyliśmy. Gorzej graliśmy jednak, kiedy przyszli słabsi przeciwnicy. Dla nich mecz z Realem to mecz o życie, a dla Realu to pojedynek z gatunku "zgarnąć punkty i zapomnieć".

W tym sezonie Real chce odbudować pozycję w Europie. Macie iść po dziesiąty triumf w Pucharze Europy. To możliwe?

- Bardzo trudne. Liga Mistrzów to takie mistrzostwa Europy klubów, wygrywa się defensywą, a nie improwizacją w ataku. W fazie pucharowej, która rozstrzyga wszystko, gra się tak, by przede wszystkim nie przegrać. A my na razie tego nie umiemy. Kiedyś na treningu podczas omawiania meczu Cannavaro zwracał uwagę chłopakom, że wszyscy biegną do przodu i zostawiają stoperów bez asekuracji. A oni przy kontrze są bezbronni. Jeśli chce się wygrać Ligę Mistrzów, tak grać nie można. U Beniteza w Liverpoolu zaczynaliśmy akcję ofensywną od zabezpieczenia tyłów. Jeśli były niezabezpieczone, w ogóle nie szliśmy do przodu, by nie nadziać się na kontrę. Taka taktyka przyniosła nam triumf w Champions League i... piąte miejsce w lidze angielskiej. Ale mnie to nie szokowało, bo Benitez tak ukształtował drużynę, by była efektywna w rywalizacji z drużynami z kontynentu. Na Premier League graliśmy za bardzo defensywnie.

Ale Real musi grać pięknie. Po to Capello zastąpili Schusterem.

- Właśnie. Real musi grać pięknie, do przodu i zawsze mieć inicjatywę. Jedziemy do Rzymu na mecz z Lazio w Lidze Mistrzów, a oni 90 minut mogą się tylko bronić i kontrować, bo wiedzą, że my będziemy parli do przodu. Tak się nie da przez 70 meczów. Dlatego myślę, że jeśli nie poprawimy gry w obronie, nie będziemy się zachowywali na boisku bardziej wyrachowanie, to o dziesiąty triumf w Champions League może być trudno. Ale jeśli będziemy grali coraz mądrzej, a szczęście nas nie opuści, to nie jest to wykluczone. Odrobina szczęścia i mała pomoc rywali zawsze jest potrzebna. W ubiegłym sezonie Liverpool miał przegrać w 1/8 finału z Barceloną, ale gdy doszło do meczów, Barca była skłócona, w dołku, i to drużynie Beniteza wystarczyło.

Wadą Realu jest gra w obronie, a siłą?

- Skrzydłowi. Jeśli trener wystawia od początku powiedzmy Higuaina i Drenthe, to zdarza się, że obaj przez 60 minut biją głową w mur obrony. Wtedy Schuster puszcza Robbena i Robinho, graczy o zupełnie innych charakterystykach, mniej lubiących bieganie i walkę, a bardziej drybling. Wtedy zmęczony przeciwnik traci głowę, bo nie umie w chwilę się przestawić. Czasem zaczynają Robben i Robinho, a dzieło kończą Higuain i Drenthe. Tak rozstrzygnęliśmy już kilka spotkań. Bogactwo skrzydłowych to nasza siła.

Wspomina pan o tym, co mówił Cannavaro. Często robicie sobie takie omawianie meczu?

- Zawsze, kiedy trzeba. Trener to lubi. Niech każdy powie, co uważa, co mu się nie podobało, jak jego zdaniem powinno być. Schuster pyta nawet o takie drobiazgi jak to, czy czujemy potrzebę pójścia razem na kolację. Jedność i integracja w drużynie to fundament. Lepiej, żebyśmy rozmawiali ze sobą otwarcie, a nie szemrali po kątach.

Jakie zastrzeżenia ma do was trener?

- Mówi, że gramy za nerwowo, za bardzo się spieszymy. Chce, żebyśmy byli cierpliwi w rozgrywaniu piłki, w większym stopniu panowali nad sobą, a wtedy łatwiej zapanujemy nad sytuacją na boisku.

W klubie jest teraz kolonia holenderska: van Nistelrooy, Drenthe, Robben, Sneijder. Pana to pewnie cieszy?

- Naturalnie. Dzięki nim nieznajomość hiszpańskiego jest dla mnie mniej dokuczliwa. Ale każdy kij ma dwa końce, bo jeśli drużynie zaczęłoby iść źle, to zaraz będzie w prasie larum, że winna jest kolonia holenderska. Tak było w Barcelonie za trenera Louisa van Gaala. Ale tak w ogóle to o Holendrów jestem spokojny. Oni mają potencjał godny tego klubu.

Czy nie sądzi pan, że Real przepłaca? Dałby pan 30 mln za stopera Pepe? Albo czy Robben w słabszej formie jest wart aż 36 mln euro?

- Real ma w zasadzie nieograniczone środki. Złościł się Drenthe, że Feyenoord chciał za niego aż 14 mln euro. A ja mu mówię: "Stary, gdybyś szedł do innego klubu, to chcieliby 7 mln. Ale że interesuje się tobą Real, cena skacze dwa razy". Tak już jest, ale to wcale nie ułatwia życia piłkarzom. Grają pod presją milionów, które na nich wydano, ze świadomością, że muszą się one zwrócić. Tak jest z Robbenem. Ten chłopak przeżył konflikt z Mourinho w Chelsea, kontuzję, i chciałby jak najszybciej odmienić złą passę. Pali się do gry, choć go jeszcze trochę boli, pcha się na boisko, by pokazać, że Real zrobił dobrze, sprowadzając go. Spina się, każde zagranie to dla niego egzamin, brakuje mu dawnego luzu. Ale to minie.

O powrocie do reprezentacji Polski pan jeszcze marzy?

- Marzyć mogę, ale nie ma podstaw do tych marzeń. Dopóki nie gram w klubie, temat reprezentacji jest dla mnie zamknięty. Właściwie miałem już dość wszystkiego po tym, co zrobił Paweł Janas, wykluczając mnie z kadry na mundial. Do powrotu skłoniła mnie nominacja Beenhakkera. Chciałem mu pomóc, on nie znał polskiej piłki, potrzebował ludzi, którzy staną za nim, a czasem też doradzą. Na początku Leo Beenhakker nie był w stanie odróżnić tych, którzy będą grali dla drużyny, od tych, który grają dla siebie. Ale potem zdałem sobie sprawę, że będąc w kadrze, tylko szkodzę trenerowi. Bo wszyscy uważali, że znalazłem się tam, bo jestem kumplem Beenhakkera.

Pracowaliście razem w Feyenoordzie.

- Ale nie byliśmy kumplami. Kiedy on prowadził Feyenoord, ja jeszcze nie mówiłem po holendersku. Poznaliśmy się tylko zawodowo, poza relacje trener - zawodnik nigdy to nie wykroczyło.

Był pan zwolennikiem selekcjonera z zagranicy?

- Tak, chociaż nie byłe jakiego, ale takiego jak Beenhakker. Gdy się jest tyle czasu za granicą, trudno nie dostrzec, jak bardzo nasza piłka jest w tyle. Już nawet za średniakami. Nie chodzi mi o kadrę, bo po niej to mniej widać, ale o kluby, które w pucharach nie istnieją. I nie jest to wina wyłącznie tych, którzy pracują z seniorami, ale całego systemu szkolenia młodych. Efekt jest taki, że dobry piłkarz to u nas wyjątek. A co do selekcjonera, to są oczywiście drużyny tak silne, że trener jest tam ozdobą. Żartowało się, że wielki Górnik byłby mistrzem, nawet gdyby na ławce postawić miotłę. Ale to nie jest przypadek naszej kadry. Ona dobrego trenera potrzebowała bardzo.

Ale nie powie mi pan, że gdzieś na dnie duszy nie tli się chęć wyjazdu na Euro 2008?

- W jakim charakterze? Asystenta trenera? Mówiłem - mogę marzyć o kadrze, kiedy zacznę grać w Realu. Na razie nie gram. Kropka. To już nie te czasy, że w reprezentacji gra ktoś tylko dlatego, że jest w wielkim klubie. Jeśli nie gra, to nie gra.

Real to największy klub na świecie czy to tylko taka propaganda? Ma pan porównanie z Liverpoolem.

- Jeśli o wielkości klubu decydują trofea, to kto ma więcej? Na pewno Real jest najpopularniejszym klubem świata. Gdziekolwiek byśmy pojechali, witają nas tłumy fanów. I to nie tych z Madrytu, bo to bardzo dziwne, ale na mecze wyjazdowe jeździ z nami jakieś 70 osób. A w Liverpoolu było 7 tys. Ale fani Realu są wszędzie, w całej Hiszpanii, a także w Rzymie, Bremie, w Warszawie i chyba we wszystkich zakątkach. Kiedyś, patrząc na witające nas tłumy w jakimś mieście, rozmawiałem z Julio Baptistą. I obaj stwierdziliśmy, że ani Arsenalu, ani Liverpoolu tak się w świecie nie fetuje.

W drużynie filialnej Realu jest kilku Polaków. Jak wrażenia?

- Żyjemy ze sobą bardzo dobrze. Zawsze powtarzam im, żeby nie narzekali, jeśli nie mają miejsca w składzie, ale zasuwali na treningach i chłonęli wielkość tego klubu. I tak są uprzywilejowani w stosunku do tych chłopaków, którzy uczą się futbolu w Polsce, na krzywych boiskach, z trenerami, którzy mają mgliste pojęcie o piłce. Jak jeżdżę po kraju, to widzę, jak się trenuje. Nie to, żebym kogoś oskarżał, bo kto jest winien, że trener jest niedouczony? Ten, który go uczył. W Polsce leży system szkolenia. A co do młodych chłopców z drużyny filialnej, to czy zagrają kiedyś w Realu, czy gdziekolwiek indziej, ta szkoła, którą zdobędą tutaj, zaprocentuje.

"Życie jak w Madrycie" - prawda to czy nie?

- Święta prawda. To wspaniałe miejsce, klub największy na świecie, w którego gablotach stoi dziewięć Pucharów Europy. Grają tu piłkarze, którzy zdobyli trzy. Ja zdobyłem tylko jeden. Santiago Bernabeu to dla mnie najpiękniejszy stadion świata i mówiłem to już, gdy grałem w Liverpoolu. Czasem dzwonią do mnie koledzy z Polski - Kryszałowicz czy Rząsa - i pytają: "No, jak tam?". A ja im odpowiadam: "Życie jak w Madrycie". Właśnie przeprowadziliśmy się z żoną do nowego domu, znaleźliśmy szkołę dla syna, nauczę się hiszpańskiego. Kiedyś Dennis Bergkamp mówił mi, że nauka języków i możliwość poznawania świata jest dla niego tak samo ważna jak futbol. W sumie więc dla mnie jest więcej plusów niż minusów. Minus, że nie gram. Wielki minus. Prasa ochrzciła mnie tu "luksusowym rezerwowym", trochę chyba na pocieszenie. Na razie jestem w stanie to wytrzymać, a jeśli nie będę, to nie muszę tu być dwa lata, tylko po roku poszukam sobie innego klubu, gdzie będę grał.

Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.